Jeżeli jest rok 2016, a przecież jest, to może czas wreszcie zdecydować, czy my tutaj, na Warmii i Mazurach, w Olsztynie, jesteśmy u siebie.
Minęło 71 lat od chwili, gdy wojska gen. Oslikowskiego zajęły stolicę regionu, ówczesny Allenstein. Przez prawie pół wieku państwowa propaganda wmawiała nam, że właśnie wówczas – 22 stycznia – zakończył on swój żywot, a począł się Olsztyn dzisiejszy. Ewidentna nieadekwatność tezy sprawiła, że umarła ona śmiercią naturalną w latach ’90-tych i dzisiaj już chyba nikt na poważnie nie świętuje owej daty.
Bez fanfar mijają również inne daty, potencjalnie przynajmniej „przełomowe”: pamiątka po pierwszej zorganizowanej przez polską administrację grupie przybyszy, czyli kolejarzach którzy dotarli do miasta 17. lutego; 14. marca (utworzenie przez Radę Ministrów okręgu Prusy Wschodnie); 30. marca (instalacja w Olsztynie pierwszych polskich władz państwowych); 23. maja (formalne przejęcie władzy cywilnej z rąk sowieckich).
Jako symbol „powrotu” (?) nie ostał się żaden z historycznych włodarzy miasta: Bronisław Latosiński (pierwszy prezydent), Jakub Prawin (pierwszy „wojewoda”). Żaden z nich nie ma w mieście najskromniejszego nawet upamiętnienia (gwoli ścisłości: imieniem Prawina nazwany został park nad Łyną w okolicach olsztyńskiego zamku, ale fakt ten nie przedostał się do świadomości mieszkańców).
Warto zastanowić się, czy możliwe jest zdrowe funkcjonowanie społeczeństwa, które nie zna własnego wczoraj albo – które się go wstydzi ?
Jeżeli świadomość przyczyn takiego stanu rzeczy jest pełna i oparta o realne podstawy, to nadal równie realna pozostaje pustka, która wymaga wypełnienia. Odrzuceniu załganych tez „przesłaniowych”, symbolizowanych chociażby przez hasła o „powrocie do Macierzy”, „piastowskich ziemiach” (oraz np. zupełnie już aberracyjnych legend o szeregowym Diernowie) nie towarzyszy żadna narracja, która byłaby jednocześnie i konstruktywna i wywiedziona z faktów. Tymczasem natura (również ludzka) nie znosi próżni – wspomniana realna pustka istnieje i zgodnie z prawami fizyki zasysa wszystko, co niesie ze sobą chociażby pozór wypełnienia.
Realizowana w warunkach Polski Ludowej historyczna wizja Olsztyna, która kręciła się wokół osi tzw. prężnego rozwoju, zbankrutowała tak doszczętnie, że nieliczne i nieśmiałe próby jej kontynuacji kończą bez wyjątku jako groteska. Musi tak być, ponieważ nie są w stanie odwołać się do niczego więcej niż ułomne sentymenty lub nostalgia dziurawej pamięci.
Pośród wizji zastępczych, powitych w ostatnim ćwierćwieczu (ale posiadających antenatów), jedne odwołują się do miazmatów multikulturowości, inne mitologizują osiągnięcia przedwojennego miasta w klimacie bliskim typowym zadęciom niemieckich Kulturträger’ów. Pierwsze pozostaną jałowe, bo będąc czysto intelektualnymi spekulacjami, nijak się mają do przeszłości, a jeszcze mniej – naszej teraźniejszości. Drugie zasilać mogą co najwyżej nasze (tj. regionalne i ogólnonarodowe) gigantyczne kompleksy, w których istnieniu upatruję pierwszorzędny czynnik powstrzymujący ufundowanie podwalin pod realną, tj. konstruktywną tożsamość regionalną.
Pośród dostępnych propozycji, brakuje tej, która odnosiłaby się do zasadniczego nurtu historii, a nie jej oboczności. Może wystarczy sobie uświadomić (i przestać owej świadomości się lękać), że jesteśmy kolonizatorami.
Jakkolwiek obrzydliwy by nie był proceder wysiedleń (deportacji), które realizowała polska administracja w latach ’40-tych, nie da uniknąć stwierdzeń zupełnie fundamentalnych: nie Polacy je wymyślili, nie Polacy zastosowali je jako piersi, nie Polacy ich dokonywali w największej skali, wreszcie: w ogóle nie od Polaków zależało ich zastosowanie. (W odniesieniu do Prus Wschodnich pomysł należał do F.D. Roosevelt’a, 32. prezydenta Stanów Zjednoczonych Ameryki1). Należy też powiedzieć sobie, że jakkolwiek obrzydliwy by nie był system selekcji ludności dokonywany po II wojnie światowej przez władze Polski Ludowej, stanowił on absolutną konieczność i nie mam najmniejszych wątpliwości, że czegoś podobnego dokonałaby każda inna formacja polityczna, której przyszłoby Polską wówczas zarządzać – Anglicy, których nie gniotły sowieckie dywizje, deportowali ludzi tysiącami bez mrugnięcia okiem, bo tak nakazywał im własny interes narodowy.
Przez okres dłuższy niż trwa proces wzrastania dwóch pokoleń Polacy nie byli panami we własnym kraju. Nie byliśmy samodzielni w kształtowaniu własnego państwa – to główna przyczyna dla której adaptacja nowych ziem przybrała tak wadliwy, tak szkodliwy charakter. Jest to jedna więcej przeszkoda, którą musimy pokonać, by móc wreszcie zdecydować, czy jesteśmy u siebie.
Mariusz Korejwo
Skomentuj
Komentuj jako gość