Patrzę sobie na futbolowy Mannschaft łupiący niemiłosiernie Brazylijczyków i zastanawiam się, dlaczego to jednak nie nasi (łupią, a nie są łupani). Reguł w piłkarskich sukcesach jest niewiele – ot, co jakiś czas w wybranych nacjach zdarza się zdolniejsze pokolenie, które przy pomocy niezliczonej ilości czynników dodatkowych zdobywa szczyty, czyli puchar świata.
Nieco zastanawiające jest, że Mundial wygrywają wciąż ci sami, a wczorajsi mistrzowie jutro dołują straszliwie (obecni mistrzowie świata nawet z grupy nie wyszli). Ale dużo ciekawsze spostrzeżenie dotyczy Niemców, którzy zasadzie sinusoidy się nie poddają – od niepamiętnych czasów są w ścisłej czołówce, u nich regułą jest minimum półfinał. Więc jednak można. Zamiast pluć na telewizor, czas by się poddać refleksji, co oni takiego robią, że im wychodzi, a nam nie. Bo przecież nie o piłkę tu idzie.
Naturalnym punktem wyjścia jest II wojna światowa, która zdewastowała III Rzeszę i RP w stopniu porównywalnym. Porównywalne były również straty ludnościowe, podobnie jak niemal identycznie wygląda rekonstrukcyjna eksplozja demograficzna mająca miejsce w dekadach powojennych. Nie znam precyzyjnych wyliczeń, ale skłonny jestem uznać za podobną skalę pomocy realizowanej w ramach planu Marshalla i kwot absorbowanych przez III RP ze środków unijnych (niezależnie od tego, że ta pierwsza pomyślana była jednak dużo mądrzej). Nie da się, rzecz jasna, abstrahować od chronologii: pół wieku komunistycznej degrengolady to niezły handicap.
Jest jednak coś więcej. Po '45 r. Niemcy wykonali (w dużej mierze: na Niemcach wykonano) gigantyczną pracę w sferze mentalnościowej, w efekcie czego nie da się dzisiaj poważnie twierdzić, że nasi sąsiedzi zza Odry są ludem pałającym nienawiścią, żądnym krwi. Ich demokracja jest niemalże wzorcowa, a życie społeczne dobrze poukładane. Tymczasem Polska pomimo ćwierćwiecza suwerenności, wolności i mnóstwa innych przymiotników, zdaje się mentalnie pozostawać na wpół skomuszała. Bylejakość, tumiwisizm, bezkoncepcyjność, krótkowzroczność oraz jakieś takie zawieszenie międzycywilizacyjne charakteryzują nas tutaj / dziś stanowczo zbyt celnie.
Łatwiej wytłumaczyć rzecz na przykładzie: otóż w Polsce nie wystarczy, że jest po prostu prawo jazdy. W naszym kraju musi być prawo jazdy, bardziej prawo jazdy i najbardziej prawo jazdy. Gdzieś na wiosnę dowiedziałem się ze zdumieniem, że posiadany od nastu lat dokument to zdecydowanie za mało do odbywania podróży służbowych. Jeżdżę autem własnym, nie dokonuję przewozu „osób i mienia", krótko mówiąc – gdzie tu problem ? Otóż jest. Aby go pokonać musiałem (tracąc dwa dni) zdobyć koło pół tuzina podpisów lekarzy specjalistów (w tym psychologa). Tych samych, do których ustawiają się niebotyczne kolejki. O co chodzi ? Obywatel naszego kraju, a zwłaszcza ten już co nieco dorosły, wie, że w grę wchodzą trzy możliwości: a) procedurę wymyśliła nadgorliwa urzędniczyna, która koniecznie chciała się wykazać; b) procedurę wymyśliła urzędniczyna, która wyczytawszy jakieś paneuropejskie dyrdymały, zastrachała się paneuropejsko i postanowiła rzeczywistość poprawić; c) ktoś stwierdził, że „lekarzom specjalistom" przyda się parę groszy za przystawienie stempla.
Jest w tym cała nasza biedna III RP: niby my Zapadnicy (mamy procedury na każdą okazję), ale mocno wbici w rozległy step azjatycki. Bo procedura to fikcja od początku do końca (poza kasą przechodzącą w odpowiednie ręce): żadne ze „specjalistycznych" badań nie trwało dłużej niż kwadrans. Identycznie jest z milionem innych spraw: niby budujemy drogi, ale poszatkowane, straszliwie drogo i tak, że nam firmy krajowe mrą jak muchy. Niby mamy wolność słowa, ale KNF wchodzi na konto medium, które wkurzyło władze. Niby jest demokracja, ale pan prezydent każe nie głosować. Niby mamy bezpłatną oświatę, ale jej koszty demolują rodzinne budżety. Niby mamy państwo prawa, ale zły humor urzędnika skarbowego potrafi zrujnować ludzi i przedsiębiorstwa.
Łatwo też zauważyć, że step azjatycki jest u nas nade wszystko domeną instytucjonalną, a w mniejszej mierze – społeczną. Wbrew tezom o 'słabym państwie', to ostatnie dysponuje siłą gigantyczną w zetknięciu z obywatelem / wyborcą / mieszkańcem / pracownikiem (itd.) Zgodnie z prawem Kopernika, inicjatywy pozytywne (tzw. oddolne) wymagające wielkich nakładów energii i samozaparcia, wypierane są przez ruchy niszczące. Nasze państwo ma odruch ignorowania bądź utrudniania pierwszych, z lubością stosuje drugie (patrz np. los setek tysięcy podpisów pod ustawy obywatelskie). „Państwo" to też ludzie i tu już można zwątpić – gdzie są absolwenci tych wszystkich działań formacyjnych, których przecież nawet w PRL nie brakowało ? „Rodowody niepokornych" Cywińskiego chodziły niemalże na prawach Biblii.
Czy skończyć należy z koszmarnie banalnym wnioskiem, że co najmniej do 200 lat mamy to (rzadko przerywane) pasmo klęski polegającej na tym, że nasze elity nie dorastają do naszego społeczeństwa? Ja innych wniosków wyciągnąć nie potrafię.
Mariusz Korejwo
Skomentuj
Komentuj jako gość