Nie mogę nie zauważać niebezpieczeństw zasadniczych jakie rodzą się z władztwa Platformy Obywatelskiej. Zasadniczych, bo celujących prosto w rudymenty wolnościowego systemu, jaki - teoretycznie – porządkuje dzisiaj Rzeczpospolitą.
Polska Zjednoczona Partia Robotnicza stanowiła strukturę monolityczną, budowaną w oparciu o zasadę tzw. centralizmu demokratycznego. Jego istotą było istnienie jednokierunkowego trybu zarządczego: decyzje, polecenia, opinie i interpretacje powstawały wyłącznie na szczeblu najwyższym; stąd przekazywane były do realizacji szczeblom niższym. Bezwzględny wymóg zachowania tzw. dyscypliny partyjnej sprawiał, że nie tylko każde niewykonanie polecenia, ale również samo wyrażenie wątpliwości, co do zasadności owego polecenia stanowiło wykroczenie, grożące usunięciem z szeregów.
Ponieważ w realnie istniejącym systemie ustrojowym PRL (a nie systemie opisanym w konstytucji) wszelka działalność dopuszczalna (legalna) była wyłącznie w ramach Partii, odebranie legitymacji członkowskiej, było jednoznaczne z pozbawieniem możliwości działania. Inaczej mówiąc: albo działało się w ramach ściśle określonych wytycznych, albo wcale. Każdy inny wariant zachowania zagrożony był sankcjami funkcjonującymi w różnych zakresach, formach i nasileniu.
Aby zbliżyć się do zrozumienia 'ducha' Polski Ludowej, samą Partię potraktować należy rozszerzająco, nie zatrzymując się tylko na PZPR. Jak napisał kiedyś Władysław Bieńkowski: wszystko jedno, czy się mówi o radach narodowych, harcerstwie, czy spółdzielczości – wszystko to jedna i ta sama Partia. System dystrybucji racji i egzekwowania obowiązku był wszędzie jednaki. W gruncie rzeczy, wyłączywszy Kościół Katolicki oraz okresy kryzysów politycznych, trudno jest wskazać w dziejach PRL jakąkolwiek zorganizowaną formę działania, która byłaby jednocześnie i autonomiczna wobec władzy, i przez nią tolerowana.
System polityczny zbudowany na monopolu działań politycznych określonej jednostki bądź grupy definiuje się jako autorytaryzm. Jednak dążenie PZPR do objęcia nadzorem i kontrolą również sfery życia prywatnego (a nie tylko publicznego) sprawia, że należy traktować ją jako twór totalitarny.
Rzecz jasna, ww. mechanizm był dużo bardziej złożony, bogatszy i ponadto zmienny w czasie. Ponieważ stanowi on gros naszego narodowego i państwowego doświadczenia epoki najnowszej, nie jest niczym nadzwyczajnym, że funkcjonuje jako składnica odniesień, porównań i casus'ów. Najczęściej jednak nie służą one do badań porównawczych, studiów nad konstrukcją ustrojów politycznych, czy formułowania zasad, chociażby negatywnych, na czym nowoczesny wolnościowy system polityczny winien nie polegać.
Wyrwane z kontekstu wycieczki do czasów Polski Ludowej stanowią materiał do połajanek, stygmatyzacji, budowania czarnego PR. Tymczasem nawet formalne podobieństwa, bliźniacze momentami tożsamości zdarzeń, opinii, procesów dziejowych – z tamtej i naszej epoki – podane, ot tak, bez kontekstu, bez omówienia, czynią dużo więcej szkody niż pożytku. Po pierwsze: trywializują epokę ponurą i bardzo często tragiczną. Po drugie: fałszują rzeczywistość dzisiejszą. Wbijając unisono pozbawiamy się argumentów dla zdarzeń realnie krańcowych, a takie przecież zawsze mogą jeszcze nadejść. Analogii historycznych nie uda się, to oczywiste, uniknąć. Zawsze przecież możliwe jest, że jedna i ta sama osoba znalazła dwa złote za Jaruzelskiego i znalazła dwa złote za Tuska. Będę obstawał, że to jednak zupełnie inne dwa złote.
Wolno – prof. Zybertowicz tak właśnie robi – zignorować całą tą nadętą politologię i klasyfikować ustroje polityczne wg jednego tylko kryterium: wolnościowego. Mając z tyłu głowy zarówno nauki wypływające z PRL-owskiej przeszłości kraju, jak i świadomość całej otchłani dzielącej ją od dnia dzisiejszego, nie mogę nie zauważać niebezpieczeństw zasadniczych jakie rodzą się z władztwa Platformy Obywatelskiej. Zasadniczych, bo celujących prosto w rudymenty wolnościowego systemu, jaki - teoretycznie – porządkuje dzisiaj Rzeczpospolitą.
Po pierwsze: sprowadzenie Parlamentu do roli wydziału wykonawczego rządu. Sejm i Senat wypełniony jest ludźmi pozbawionymi woli bądź możliwości działania. Konstytucyjnie zakreślona działalność Parlamentu nie ma wpływu na rzeczywistość kraju – obie izby są po prostu realizatorami zleceń partyjno – rządowych; co więcej Sejm przestaje być nawet forum wymiany myśli, poglądów, opinii. Z ust prominentnego polityka partii władającej padły znamienne słowa, mówiące o pewnym zagadnieniu, że jest ono zbyt poważne, by stało się tematem obrad. Symbolem poniżenia Parlamentu jest poniekąd powierzenie funkcji Marszałka osobie pozbawionej autorytetu, wiedzy i kompetencji. Osobie, której jedynym walorem jest osobista zażyłość z Premierem. Osobie, która pełniąc funkcję publiczną, splamiła się wyjątkowo podłym kłamstwem wypowiedzianym w pierwszorzędnej materii.
Po drugie: pomijanie opozycji parlamentarnej w ustalaniu rozwiązań legislacyjnych. Partia polityczna dlatego nazywa się 'partią', gdyż z założenia jest reprezentacją części społeczeństwa. W ustroju demokratycznym partia, nawet obdarzona w danym momencie zaufaniem i poparciem większości, powinna liczyć się ze stanowiskiem mniejszości parlamentarnych (a nawet tych pozaparlamentarnych) z kilku powodów jednocześnie. Sprawując władzę, rządzi wszak wszystkimi obywatelami państwa, a nie wyłącznie swoimi wyborcami - skutki stosowanych rozwiązań oddziaływać będą przecież na wszystkich mieszkańców kraju. Kolejnym powodem, dla którego w dobrze działającej demokracji, uwzględnia się głos tych, którzy aktualnie nie rządzą, jest wyłącznie okresowa dominacja jednego ugrupowania nad innymi (nawet szwedzkiej Arbetareparti przydarzało się oddać władzę). Sprowadzanie przeciwników politycznych do parteru nieuchronnie skutkuje ruchem wahadłowym przy zmianie władzy. Pal sześć emocje byłych, obecnych i przyszłych ministrów, ale podobny ruch potrafi zakołysać całym państwem. Nie od rzeczy będzie też wspomnieć, że wyłącznie ludzie o wybitnie spaczonym widzeniu świata mogą się uważać za na tyle nieomylnych, że pozbawieni są potrzeby konfrontacji własnych poglądów z poglądami innych.
Po trzecie: supremacja interesów wewnątrzpartyjnych nad interesem państwowym. Zmiany ministerialne dokonywane przez premiera Tuska w kolejnych odsłonach jego autorskiej Rady Ministrów służą wyłącznie rozgrywkom personalnym, dokonującym się w partii władającej i jej otoczeniu. Nie sposób inaczej zrozumieć nominacji Bartosza Arłukowicza na stanowisko Ministra Zdrowia, Bogdana Zdrojewskiego – Ministra Kultury Narodowej, Andrzeja Biernata – Ministra Sportu, Joanny Kluzik – Rostkowskiej – Ministra Edukacji Narodowej. Obsady trafione są wyjątkiem, a kompetencje kandydatów nie mają tu nic do rzeczy.
Po czwarte: niedemokratyczny ustrój wewnątrzpartyjny. Opowieści o tym, że pompowanie partyjnych kół, kupowanie głosów na partyjnych konwentyklach, gnojenie ludzi z legitymacjami – to wszystko są sprawy „wewnątrzpartyjne" to jak dziękowanie Bogu, że dziadek zszedł na katar, a nie coś poważnego. W kraju, w którym obsada wszystkich istotnych (a bardzo często i nieistotnych) stanowisk państwowych, zależy od decyzji aparatów partyjnych; w kraju, w którym dostęp do informacji, pieniędzy i wielu cennych dóbr (w tym pracy) uzależniona jest bezpośrednio od decyzji aparatów partyjnych; w kraju, w którym partie parlamentarne opłacane są z pieniędzy publicznych (itd.) – otóż w tak urządzonym kraju nie ma spraw „wewnątrzpartyjnych". Wodzowski styl dyrektywny stoi w jaskrawej sprzeczności z fundamentem państwa praworządnego, nie mówiąc o tym, że z porażającą łatwością przenoszony jest na aparat administracyjny, i w ogóle – państwowy. Żeby nie było niedomówień: główna partia opozycyjna porażona jest bakcylem monolitycznej bezmyślności w stopniu zbliżonym, co partia władająca. Nawet gdybym chciał uwierzyć, że Jarosław Kaczyński jest żywym świętym, który zstąpił na ten padół w celu ratowania Ojczyzny, to jego otoczenie pozbawia mnie wszelkich nadziei, że ewentualne objęcie rządów przez PiS zmieni tu cokolwiek. Bez totalnej przejrzystości finansów partyjnych, bez otwartych wyborów wewnątrzpartyjnych na wszystkie możliwe szczeble, stanowiska, listy kandydackie do czegokolwiek – nic tu nie ulegnie zmianie.
Po piąte: brak kontroli społecznej i instytucjonalnej. Poczynania Platformy Obywatelskiej są autonomiczne w stosunku do potrzeb, poglądów i emocji społecznych. Punktowo przeprowadzana weryfikacja wyborcza w polskich warunkach nie zastępuje bieżącej kontroli społecznej. Ta ostatnia, o ile istnieje, jest śladowa, marginalna i nieskuteczna. Czyli żadna. Raporty Najwyższej Izby Kontroli są ignorowane; specjalne komisje parlamentarne ('śledcze') służą do wyciszania afer, a nie ich wyjaśniania (vide: Mirosław – Gadający – Z – Krzesłami - Sekuła); organa ścigania i wymiaru sprawiedliwości obchodzą się z ludźmi władzy (lub władzy bliskimi) z troską nadzwyczajną (vide: wyrok ws. posłanki Beaty Sawickiej, postępowanie ws. Jacka Karnowskiego). Pechowcy, którym się nie upiekło, są karani co najwyżej „po linii partyjnej" i/lub administracyjnej (vide: Mirosław Drzewiecki). Ludzi partii, wokół których robi się gorąco, wysyła się 'za karę' na mniej eksponowane stanowiska, np. wojewody (Jerzy Miller). Albo w ambasadory do krajów arabskich, jak w przypadku ministra Hiszpańskiego (lub odwrotnie).
Kontroli społecznej nie wspierają też media. Te istotne, w zdecydowanej większości są dla władzy nadzwyczaj pobłażliwe; łatwo zapominają i wybaczają jej wpadki i niepowodzenia, często zajmują się usilną promocją jej przedstawicieli; demonizują za to, umniejszają bądź przemilczają opozycję.
Władza jest aktywna w sferze minimalizacji przejawów kontroli społecznej i instytucjonalnej. Czasem podobne działanie przybiera postać telefonu z prośbą o wyznaczenie przychylnego sędziego (casus sędziego Milewskiego). Kiedy indziej jest wrogim przejęciem niemiłego rządzącym tytułu prasowego („UważamRze") albo np. usunięciem nazbyt gorliwego urzędnika (vide: Mariusz Kamiński).
Nie napiszę, że więcej grzechów nie pamiętam, bo by się znalazło. Na pocieszenie, w domu – jak dotąd - wszyscy zdrowi. Odpukać!
Mariusz Korejwo
Skomentuj
Komentuj jako gość