"Turysta masowy jest bestią, stąd mając świadomość, że wszyscy już dawno pojechali do Chorwacji, obrałem zupełnie inny kierunek. I znowu dylemat: natykając się na cuda, i to cuda praktycznie bezludne, mam obowiązek chować tę wiedzę tylko dla siebie, czy też głosić słowo, zachęcać, promować (i ryzykować przemianę Caprei, czy Paltinul w Śnieżkę, na którą nawet poza sezonem wchodzi się w tłoku)?"
Zamek w Bran ogląda się w okolicznościach znanych bywalcom supersamów w latach ’80-tych XX w. Trudno cokolwiek zobaczyć walcząc o przeżycie w tłumie szturchającym, depczącym po trampkach, napierającym na plecy. Oto co robi dobre nazwisko. Dobre nazwisko i Hollywood. Warownia była podobno kiedyś własnością Vlada Tepesa, czyli niejakiego Drakuli, więc każdy koniecznie musi obejrzeć ją na własne oczy, choć zamek nie wyróżnia się wcale spośród setek, jeśli nie tysięcy podobnych, a często lepszych budowli rozsianych po całym kontynencie. Dwie godziny jazdy na zachód jest sobie wiszący nad przepaścią miniaturowy zameczek. Właściwie jego resztki. Raczej tu pustawo, a bilety kilkakroć tańsze. Powinno być na odwrót, bo Poienari oferuje widoki od których kręci się w głowie, a patrzeć można bez końca: kto był, ten wie. Przeżyłem tam swojego rodzaju deja vu, bo to samo mamy pod bokiem: pstry Bolków znają przedszkolaki, dwa rzuty kamieniem dalej znajdują się o wiele ciekawsze ruiny zamku Świny. W pierwszym wycieczka za wycieczką, w drugim tylko rzadki gość, głównie taki nieogolony, w sandałach i z dużym plecakiem. W Sandomierzu mało kto jest w stanie wskazać dom Długosza, prawie nikogo nie obchodzi galeria Beksińskiego (piszę o turystach, nie miejscowych !), żywego ducha nie spotkałem w górach Pieprzowych, pojedyncze sztuki wędrowały przez wąwóz Królowej Jadwigi. Za to w co drugiej knajpie uwidoczniono zapewnienia, że tu i tylko tu jada ojciec Mateusz, a przewodnicy specjalizują się w odkrywaniu i udostępnianiu chętnym miejsc kolejnych zbrodni rozgryzanych przez telewizyjnego detektywa.
I co z tego ? Kompletnie nic.
Łażąc po Caryńskiej, Wetlińskiej, itp. wciąż zastanawiałem się, i nadal rozstrzygnąć nie potrafię: czy wolałbym otoczyć całe Bieszczady nieprzebytym murem i zamknąć, zakazać, zabronić. Czy może jednak przeciwnie: wszędzie poustawiać wyznaczające ścieżki poręcze, pobudować schody, wymurować co kilometr budkę z hot dogami i pepsi. Bo przecież te cuda należą do każdego i każdemu się należą, a turysta masowy ma swoje prawa.
Turysta masowy jest bestią, stąd mając świadomość, że wszyscy już dawno pojechali do Chorwacji, obrałem zupełnie inny kierunek. I znowu dylemat: natykając się na cuda, i to cuda praktycznie bezludne, mam obowiązek chować tę wiedzę tylko dla siebie, czy też głosić słowo, zachęcać, promować (i ryzykować przemianę Caprei, czy Paltinul w Śnieżkę, na którą nawet poza sezonem wchodzi się w tłoku)? Czy ogłaszanie Sybinu porównywalnym do Krakowa (dobra, przesadzam), a gór Cindrel do połonin bieszczadzkich (wcale nie przesadzam) to zamach, czy błogosławieństwo – dla tych gór, dla tych miast, dla tych Rumunów ? Przemiana Krutynii w Marszałkowską jest historią pouczającą i znaną, a jednak ciekawszą Łyną mało kto wiosłuje; może więc wszystko to głupie obawy, bo ludzie walą tam, gdzie są ludzie. Tłum ściąga tłum, a opiewane bezludzia dla większości są ciekawe jedynie jako opowieści przy stole z telewizorem. Zresztą: Rumunia tania, wcale nie tak odległa, przepiękna miejscami do bólu, też nie jest wolna od turysty masowego; często w typie najgorszym z możliwych. Pragnę tu uspokoić wrażliwych na tym punkcie rodaków: tradycyjnie największą wiochę uprawiają ekipy z Niemiec i Rosji, a nie z Polski. Lepiej jednak w ogóle unikać spotkań z masą zorganizowaną. Siedzieć na górskim zadupiu, słuchać koguta i obserwować spacery starszego pana z kozą na sznurku. I wreszcie mieć co do jednego pewność: że się miało rację. Brednie o rumuńskim brudzie, żebraninie, rzekomych zagrożeniach, powalającej biedzie, beznadziejnym rozgardiaszu graniczącym z chaosem, to tylko brednie. Pewnie – wizja świata, w którym wszędzie są angielskojęzyczne tabliczki, strzałki kierunkowe wskażą każdy kibelek, a rozstaw ościeżnic w tylniej ścianie chlewu wreszcie znormalizowany, bliska jest spełnienia. Mnie osobiście szlag jednak trafia na marudzenia typu: „ścieżki w rumuńskich Karpatach słabo są oznakowane”. Pewnie przydałby się mistrz Yoda z mieczem świetlnym na każdym zakręcie; owszem ich trasy (nie tylko w górach wysokich) stawiają włosy dęba – w Polsce nigdy nie byłby dopuszczone do użytku, tak bywają niebezpieczne – podoba mi się jednak filozofia, w myśl której idziesz w góry jako człowiek dorosły (czyli: odpowiadasz za siebie), my ci tylko trochę pomożemy, żebyś nie pobłądził.
Życie to jednak nie sielanka: nawet tam na co drugim dachu zamocowano antenę satelitarną, przed co drugą casa zaparkowano lepszą brykę, a wieś powoli przyzwyczaja się do ściągania dewizowych gości. Zaraz, za chwilę i tu będzie kolejny Karpacz, Szklarska ...
Mariusz Korejwo
Skomentuj
Komentuj jako gość