„Polacy siebie nawzajem raczej nie lubią, i w sumie nic dziwnego. Każdego z nas to spotyka, spotyka zbyt często: a to regularne pijaństwo za ścianą, a to grubiaństwo w sklepie, a to chamówa na jezdni. W efekcie stajemy się zbiorem udręczonych jednostek, które raz po raz spuszczają z siebie pokłady złych emocji.”
Fokstrot, jeden z bohaterów Łysiaka („Dobry”) dzielił domy na czynszówki, baraki, chałupy oraz bloki, w których ‘za karę’ mieszka większość. Za zupełnie odrębną kategorię miał ‘wille’, które hołubi w marzeniach owa większość, a mniejszość po prostu posiada. Zaznaczyć wypada, że w żargonie wirachy, jakim był Fokstrot, ‘willa’ to w zasadzie każdy niewsiowy domek z ogródkiem.
Objeżdżając obrzeża Olsztyna nie sposób nie dojść do wniosku, że owa mniejszość w ostatnim ćwierćwieczu wybitnie się powiększyła. Klasyczne 150 m‘powierzchni użytkowej’ na kilku arach stało się udziałem zaskakująco licznej rzeszy ludzi; zaskakująco, bo miarkować trzeba ekonomiczny profil miasta (nędzny raczej) i wynikający stąd roziew pomiędzy standardowymi zarobkami a kosztami ‘willi’.
Tak, czy inaczej, wygląda na to, że jakimś cudem urodziła się nam lower middle class, sól kapitalistycznych, sytych i stabilnych społeczeństw.
Niewiele tu (wszędzie ! od Łupstycha przez Gutkowo, Dywity, Jaroty i hen, dalej) da się zauważyć domów jakoś wybitnie ładnych, chociaż przyznać trzeba, że i maszkaronów jakichś specjalnych też nie ma. Dominuje stylistyczna bylejakość, no może – nijakość, bo nie są to budowle odpychające. Bynajmniej. Patrzę na to wszystko i myślę, że wreszcie doczekaliśmy się prawdziwych przedmieść: nudnych, jednostajnych, ale spokojnych, raczej zasobnych i raczej zadbanych. Myślę też sobie, absolutnie bez kpin i raczej z aprobatą, parafrazując Lecha: właśnie o taką Polskę walczyliśmy. Żeby ludzie nie musieli mieszkać na sobie warstwami, tłoczyć się w Gomułkowskim metrażu, ocierać o siebie na korytarzach. Bo chyba każdy powinien mieć prawo do własnego, tylko swojego kawałka, gdzie może poczuć się na prawdę u siebie.
Zresztą ten – OK - niezbyt porywający drobnomieszczanin, to pomijając jakiś tam procent kombinatorów i złodziei, to człowiek, który ciężko wyharował te kilkaset metrów gruntu. I na ogół ciężko tyra nadal, aby je utrzymać, bo tu wszędzie powietrze aż gęste od spłacanych kredytów. Znam zresztą kilku ‘dziedziców’ osobiście: solidni ludzie, zarobieni po pachy, nieczęsto mający okazję dogłębnie napawać się własnym bogactwem.
Są i ciemne strony zagadnienia: groteskowe sadzenie się nad miarę (możliwości i sensu), kuriozalne niekiedy przykłady stylu ‘pałacowego’. No i dominanta: płot jako najistotniejszy element własności. Każda posesja wydaje się wrzeszczeć na mnie: odejdź ! Czego się tu kręcisz !?
Potrzeba izolowania się jest ewidentna – czy to atawizm chłopskiego pochodzenia, nakazujący pomstę za dwa palce zaoranej miedzy; czy obezwładniające poczucie braku bezpieczeństwa; czy może coś jeszcze innego ? Ja obstawiam, że wszystko po trochu, ale najbardziej interesuje mnie wątek socjopatyczny. Bo jesteśmy socjopatami; troszeczkę i w granicach jako - takich, ale jesteśmy.
Polacy siebie nawzajem raczej nie lubią, i w sumie nic dziwnego. Każdego z nas to spotyka, spotyka zbyt często: a to regularne pijaństwo za ścianą, a to grubiaństwo w sklepie, a to chamówa na jezdni. W efekcie stajemy się zbiorem udręczonych jednostek, które raz po raz spuszczają z siebie pokłady złych emocji. Nie bacząc na otoczenie. Odreagowujemy stresy i porażki jak dzieci: bez cienia samokontroli. Dajemy popalić (innym). Koło się zamyka.
Stąd odruch izolacyjny jest powszechny. Prędzej, czy później dopadnie każdego: odciąć się od ‘nich’ wszystkich, odgrodzić, odmurować; mieć wreszcie, do cholery, święty spokój. Płot na granicy posesji staje się warunkiem równowagi psychicznej.
Nieco pocieszają mnie opowieści rodaków mieszkających po całym świecie, że bywa i gorzej: w ‘kulturalnych’ dzielnicach sąsiedzi nie rozmawiają ze sobą, lecz ‘odbywają spotkania’; trzymają się wzajem na dystans i pilnują lepiej niż straż miejska. Donosy na wszystko (nowy pies, nowy lokator, zbyt głośne radio, zbyt głośny samochód, zbyt głośne dziecko) są w standardzie. No, ale to ich problem.
Widziałem rozległe wsie czeskie, gdzie mało który gospodarz stosował płot; pewnie: na wsi przestrzeń nie jest problemem, jeden drugiemu na głowę nie wchodzi. Może i my, kiedyś, jak już przeniesiemy się wszyscy do domów z ogródkiem, trochę się wyluzujemy i obalimy coniektóre płoty. A entropia przemieni się w empatię.
PS: ważna wiadomość dla Ratusza. Panie Prezydencie, widziałem w mieście jeszcze ze dwa miejsca, w których nie ma sygnalizacji świetlnej !!!
Mariusz Korejwo
Skomentuj
Komentuj jako gość