Przyjęło się uważać, że życzliwość okazywana innym jest stanem wyższym, niż ta, którą okazujemy sami sobie. W sumie, nie bardzo wiadomo dlaczego. (Już prościej zracjonalizować pierwszego stycznia jako czerwoną kartkę w kalendarzu – chociaż to tylko reminiscencja starożytnego obrządku, którego treści nikt nie pamięta, a sensu nikt nie rozumie).
W końcu łatwiej trafić z życzeniami dla samego siebie, toć każdy wie, czego mu trzeba albo tylko przydało by się. Tymczasem z bliźnim jest problem; cholera wie, co z takich życzeń może wyniknąć.
Nie da się też sformułować życzenia, które przypadłoby do gustu wszystkim. Chyba więc racjonalniej będzie przyjąć postawę demokratyczną i życzyć tak, aby pasowało przynajmniej kwalifikowanej większości. No, nie: zdrowia i pomyślności, bo tego się każdy przy stole nasłuchał tyle, że będzie się do następnych świąt odbijało, ale może ambitniej, prospołecznie. Życzmy sobie (albo tylko – ja Państwu) czegoś małego, malutkiego, na skalę wykonalną, lokalną ale praktyczną na tyle, żeby już w trybie przyszłym realnie dokonanym, potrafiło się zmaterializować. Np. usuńmy reklamy z przestrzeni publicznej. Na początek tylko wielkopowierzchniowe i tylko ze Starówki. Np. zlikwidujmy Straż Miejską. Np. zabrońmy stawiania bloków na linii jezior. Np. wybudujmy przejście dla pieszych między „Alfą” i sądami. Np. itepe, itede. Lista jest otwarta, zapraszam do wpisów.
Mam też kilka życzeń zindywidualizowanych, nie koniecznie wynikających z postawy chrześcijańskiej. Lista na pewno mogłaby być dłuższa, ale co mi tam:
Żeby Panu Premieru wreszcie wyszło cokolwiek, a nie tylko włosy.
Żeby Pan Prezydent Miasta Olsztyn zrozumiał, że narysowanie linii ciągłej nie wymaga rozpruwania całej jezdni.
Żeby absolwenci UWM potrafili czytać (ze zrozumieniem).
Żeby dziennikarze „Wyborczej” potrafili pisać (ze zrozumieniem).
Żeby Posłu Palikotu loczek na czółku jak drzewniej się zakręcił.
Żeby Redaktor Lis się rozpiął, bo straszliwie spięty.
Żeby z rozpączkowanych sierot po „Uważam Rze” ostała się przynajmniej jedna.
Żeby drewno opałowe staniało, archiwiści dostali podwyżki, komary nie cięły, a Gieszczyński napisał kilka równie grubych książek o pozostały dekadach Olsztyna.
No i żeby przed kolejnym sezonem świątecznym zaginęły wszystkie kopie (oraz taśma - matka) songu „Last Christmas”. I żeby nigdy się już nie odnalazły.
Mariusz Korejwo
Skomentuj
Komentuj jako gość