Mówienie jest luksusem. Na mówienie pozwala sobie niewielu i tylko w rzadkich przypadkach. Gawiedź trajkocze, ulica paple, autorytet naucza, dziennikarz relacjonuje, publicysta oznajmia, celebryta bredzi, polityk wygłasza, rząd ogłasza.
Pomiędzy chrzanieniem a mówieniem jest taka mniej więcej analogia jak między Hansem Klossem a Jamesem Bondem: składniki niby te same, efekt dramatycznie inny.
Składanie słów jest sztuką, sztuką tumanienia głównie. Nazywanie rzeczy po imieniu odbywa się pokątnie, wstydliwie albo przypadkowo. Pachnie rebelią. Albo czymś bardzo nieprzyzwoitym.
Czyż Marcin Plichta nie jest Marcinem Pe? Czyż publikowanie kompleksowych biografii pewnych działaczy, pewnych funkcjonariuszy, dziennikarzy, sędziów, naukowców, itd., nie jest obrazą moralności; świństwem zwykłym ? Czyż warszawski licznik zadłużenia kraju nie poniża godności ? Czy nie były bąkiem puszczonym w salonie słowa premiera rządu, Waldemara Pawlaka, że na emerytury państwowe liczyć nie można ? Czy nie jest szarganiem wypominanie Wielkiemu Romanowi niegdysiejszych sympatii (i zamawianego hurtowo piwa) ?
Nawet Donald Tusk poznał siłę tego mechanizmu. Stwierdzając oczywistość, że paraolimpiada to jednak nie to samo co olimpiada, dostał mocno po łapach. Oczywistości można wyłącznie przemilczeć.
Paradygmat jest zresztą międzynarodowy. Kto zaprzeczy, że kryzys bankowy jest bezpośrednim następstwem kretynizmu polityki równościowej (i rozdawania kredytów hipotecznych nawet bezrobotnym) ? Kto zaprzeczy, że nazywanie kapitalizmem systemu, w którym państwo DOTUJE prywatne instytucje jest – delikatnie rzecz ujmując – drwiną z faktów ?
Ofiary są liczne, zalegają tuzinami. Chociażby Fallaci zrównana z glebą za opisywanie rzeczywistości taką, jaka ona jest. Ostatnią z głośniejszych ofiar mówienia stał się nieszczęsny Mitt Romney. Jeszcze bardziej żałosne jest, że poczuł się, bidulek, obowiązany wycofywać ze słów własnych – prostych, klarownych i prawdziwych w stu procentach.
Bo wskazanie socjalistycznej machinerii wyniszczającej każde państwo, udało mu się wyśmienicie. To uzależnianie ludzi od łaski pańskiej, to oduczanie ich samodzielności, to wiązanie ich z rozdawnictwem, to pogarda, dla tych, którzy tworzą, to budowanie koryta – żłobu, do którego dostęp limitują ci nieliczni, postępowi opiekunowie z Bożej łaski.
Jeżeli prawdą jest że Ameryka, ów bastion wolności (w tym wolności gospodarczej), zaludniają w 47 % „ofiary” (czytaj: ci, co to im się należy), to ilu jest ich w Polsce ? A ilu we Francji ? A ilu w Unii ?
Brzydkim słowem jest nie tylko „patriotyzm”, „rodzina” (chyba, że patologiczna) ale też np. „odpowiedzialność”, „obowiązek”. I skąd te biedne „ofiary” mają wiedzieć, że prawa nabywa się w pakiecie z tymi ostatnimi ? Że nie ma lunchu za darmo, i że wolność ma cenę, którą trzeba płacić jak rachunki domowe: często, dużo i bez końca.
Mariusz Korejwo
Skomentuj
Komentuj jako gość