„Szczególnym studium niemożności politycznej pozostaje wiek XVIII z paradoksem zwerbalizowanym przez wielu, Emanuela Rostworowskiego chociażby. Chore, przewlekle chore państwo trwało w spokoju (w podległości, ale jednak) przez pokolenia. Próba postawienia tego państwa na nogi skończyła się najpierw jego okaleczeniem, a potem dosłowną i skuteczną likwidacją”- pisze Mariusz Korejwo
Dylemat, czy to byt kształtuje świadomość, czy też na odwrót, pozostaje nierozwiązywalny. Może poprawniej byłoby napisać, że nie sposób tu uzyskać zgodnego stanowiska. Czy lepiej kupować na kredyt (bo rozbudowujemy gospodarkę, tworzymy miejsca pracy) i iść w długi, czy lepiej ciułać (wyzbywając się rosnących aspiracji), bo zabezpieczamy się przed gradobiciem, kryzysem, czarną godziną ? Czy pakować kasę w nierentowne twory budując „spokój społeczny”, czy może lepiej usamodzielniać dorosłych ludzi, w przekonaniu, że każdy powinien odpowiadać za siebie, nie zrzucając tego ciężaru na barki (portfele) innych ?
Czy wreszcie prowadzić sprawy zewnętrzne kraju tak, by nie drażnić wielkich, kryć się w tłumie i czekać na dobrą wolę postronnych, czy może lepiej rozpychać się łokciami, nie dać o sobie zapomnieć, narażając na prychanie większych.
Obawiam się, że jednej odpowiedzi tu nie ma, a nawet jest. Ale o wiele trudniejsza niż by się chciało. W każdym z modeli postępowania istotne pozostaje, czy jego wybór sporządzony został racjonalnie, czy bazuje na uczciwej analizie i czy jasne jest do czego ma nas dowieść. Innymi słowy: zanim chwycimy narzędzie, musimy wiedzieć, co do diabła, chcemy zrobić.
Punkt ciężkości leży więc w doborze modelu postępowania, a ściślej - w decyzji, kto owego doboru ma dokonać.
Zasada demokracji nie ratuje tutaj, niestety, przed niczym. Nie raz i nie dwa okazywało się, że zgromadzenie wyborców zamienia się w tłum, a tłum przegłosować potrafi najgorszą bzdurę. Przegląd innych, stosowanych przez ludzkość, systemów politycznych również nie daje powodów do optymizmu. Mamy tu, jako Polacy, bogate dość doświadczenia: bo i monarchię, i oligarchię, i tyranię nawet (despotyzm w wersjach od carskiej/cesarskiej aż po totalitarne).
Szczególnym studium niemożności politycznej pozostaje wiek XVIII z paradoksem zwerbalizowanym przez wielu, Emanuela Rostworowskiego chociażby. Chore, przewlekle chore państwo trwało w spokoju (w podległości, ale jednak) przez pokolenia. Próba postawienia tego państwa na nogi skończyła się najpierw jego okaleczeniem, a potem dosłowną i skuteczną likwidacją.
Więc czyją stronę wziąć dzisiaj, od kogo się uczyć ? Od tych zapitych „cedrów” (hetmanów, wielkich panów, oligarchów), którzy brak rządu, wojska, wymiaru sprawiedliwości, polityki zagranicznej, etc. uważali za rzecz normalną, ba ! Świętą ! Czy może jednak Staszica, Kołłątaja, tego lepszego z Potockich i króla „Stasia” w porywach, którzy – owszem – zafundowali nam najlepszą strukturę władzy na kontynencie (to nie cytata z bogoojczyźnianej broszurki ale autentyczne określenie najżarliwszych wrogów Rzplitej – dygnitarzy Pruskich i Rosyjskich; oni naprawdę obawiali się państwa ufundowanego na reformach Sejmu Wielkiego) ale jednocześnie doprowadzili do zamknięcia sklepiku na 123 lata.
Więc brykać i nie oglądać się na nic, czy ssać potulnie tyle matek, ile wlezie ? Albo: kształtować byt podle własnej świadomości, czy może lepiej przykrawać ambicje na miarę bytu ?
Moim skromnym zdaniem powodem, dla których dzieje Polski tak często przyprawiają o ból zębów, jest inflacja jednostek wybitnych. Dziś powiedzielibyśmy: mężów stanu. Czyli osobników, którzy bazując na tym co jest tu i teraz, potrafią owe tu i teraz kształtować dla własnych celów. Umiejętność wykorzystania dostępnego potencjału zaświadcza o randze polityka. Pojęcia nie mam, czy za Stanisława Augusta istniały realne możliwości poprowadzenia spraw krajowych inaczej niż to się stało. Wiem natomiast, że ww. patrioci, ludzie kompletnie wykształceni, pełni najlepszych intencji, wybitnie inteligentni, hodowali infantylnie wręcz wyobrażenia o sprawach międzynarodowych. W efekcie chybili z diagnozą i – chcąc nie chcąc – co najmniej przyspieszyli rozbiór kraju.
Wiem też, że sąsiednie Prusy, startując z pozycji o całe niebo gorszej, beznadziejnej wręcz (sytuacja demograficzna, możliwości ekonomiczne, położenie geograficzne), potrafiły wejść do ekstraklasy, a Rzeczpospolita mając wszystko, zsunęła się w niebyt. Fryderyk II jest tu tylko wzorcem i przykładem polityka, który (fakt, mając sporo szczęścia) potrafił wycisnąć z dostępnej mu parceli i nadarzających się sposobności więcej niż wszystko. Zresztą: sam prokurował sposobności. I jeszcze wiedział, po co to robi.
W historii, jak w życiu, zdarzają się sytuacje beznadziejne, ale to koniec końców margines. Ja mam pretensje o zmarnowanie szans tam, gdzie one były (są). Pytanie pozostaje aktualne: czy Tusk wie co robi, kłaniając się na Wschodzie i Zachodzie ? Czy ma plan ? Czy wie do czego dąży i co ma przynieść jego polityka za pięć, dziesięć, dwadzieścia lat ?
Czy Jarosław Kaczyński zdaje sobie sprawę ze swojej odpowiedzialności szefa największej siły opozycyjnej ? Czy wie, że za ewentualne i już dokonane błędy premiera odpowiada i on ? Czy zdaje sobie sprawę, że bezradność jest okolicznością obciążającą a nie usprawiedliwieniem ?
Czy wreszcie, my wszyscy razem wybieramy dryf, brak obciążeń i święty spokój ?
Skomentuj
Komentuj jako gość