"Czytając dalej Zarembę i jego dywagacje o „małej destabilizacji” PRL lat ’60-tych, można się pozastanawiać, co do cholery z tym Olsztynem. Można się ponabijać z Chruszczowa, dowodzącego z zapałem, że „nasza pewność, że komunizm zwycięży, opiera się na tym, że socjalistyczny sposób produkcji ma zdecydowaną wyższość nad kapitalistyczną"- pisze Mariusz Korejwo
Marcin Zaremba to dla mnie przede wszystkim autor kapitalnej książki o legitymizacji władzy komunistycznej w Polsce, jej etosie budowanym zaskakująco często w oparciu o modele czysto nacjonalistyczne.
Czytając ją („Komunizm, legitymizacja, nacjonalizm”) można się pozachwycać trafnymi, lapidarnymi frazami, np.: „większość ludzi woli być raczej źle rządzona przez swoich braci etnicznych niż sprawnie przez obcych okupantów i kolonizatorów” i zastanawiać, czy (obciąwszy owych „okupantów i kolonizatorów”), prawda jest adekwatna i do czasów współczesnych. Tzn., czy nadal większość Polaków woli być rządzona źle przez kolejne demokratycznie obrane ekipy, czy też może marzy o odrealnionej, niebratniej, ale za to skutecznej i sprawnej biurokracji, np. brukselskiej. Pomimo bowiem postępującej degrengolady administracji UE, to np. wiara, że dopiero strasburskie trybunały przyniosą sprawiedliwość, jest w Polsce równie powszechna jak szukanie „na Zachodzie” rozwiązań na wszelkie tutejsze bolączki.
Można się z Zarembą poniezgadzać, kiedy pisze, że komunistyczna elita doskonale rozumiała uwarunkowania psychiczne Polaków wynikające z ich przywiązania do dziedzictwa przeszłości. Bo - czy to nie Bolesław Bierut, członek owej komunistycznej elity - pragnął zmiany hymnu narodowego, i aż sam Stalin musiał go przed tym powstrzymać („nie nada, Mazurek choroszaja piesn”) ? Czytając dalej Zarembę i jego dywagacje o „małej destabilizacji” PRL lat ’60-tych, można się pozastanawiać, co do cholery z tym Olsztynem. Można się ponabijać z Chruszczowa, dowodzącego z zapałem, że „nasza pewność, że komunizm zwycięży, opiera się na tym, że socjalistyczny sposób produkcji ma zdecydowaną wyższość nad kapitalistyczną”.
Ale na pewno nie można odmówić autorowi solidnego warsztatu, świetnego oglądu tematu, kapitalnego „przepracownia” źródeł, odwagi w podejmowaniu wątków trudnych, złożonych; nie można wreszcie nie docenić szalenie trudnego, ale naprawdę ciekawego podejścia do sprawy: historia (dzieje) po socjologicznemu.
Nic dziwnego, że na nową pozycję Zaremby („Wielka trwoga. Polska 1944 - 1947”) rzuciłem się z zapałem. I dobrze zrobiłem, bo wszystkie możliwe (a nie tylko te, co powyżej) pochwały książce się należą. Praca jest szalenie interesującym wariantem obrazowania społeczeństwa polskiego dwóch – trzech pierwszych lat powojennych; idzie daleko dalej niż tylko zapowiadane tytułem i odautorskim wstępem katalogowanie lęków i strachów tworzącego się społeczeństwa. Jest też próbą rozpoznania (często sięgającego i 20 lat wstecz) źródeł owych emocji, ich shierarchizowania (czy zróżnicowania), zrozumienia oraz osadzenia w osnowie teorii socjologicznych. Nie ma natomiast u Zaremby moralizowania, pouczania, czy wyciągania wniosków „na przyszłość”. Nie miejsce tu na kompleksową krytykę książki; chciałbym zatrzymać się na jednej, dość niepokojącej sprawie.
Jest bowiem coś, co w publikacji odstaje, „nie rymuje się”, co wygląda miejscami na wepchnięte na siłę, a w efekcie tworzy pole gdybań, nieuzasadnionych domniemań i aberracyjnych momentami wtrętów. To coś, to kwestia Żydów, żydowskich pogromów, polskiej żydofobii.
Jest zrozumiałe, kiedy autor pisze, że „powojenny chaos i anarchia, poczucie tymczasowości skłaniały do jednoczenia się w opozycji do Żydów, Niemców, Ukraińców, czy Białorusinów” [16]. Szkoda tylko, że nigdzie nie zauważa, że ostre, agresywne zachowania opozycyjne wobec innych narodowości, nastąpiły u Polaków po pięcioletnim okresie, w czasie którego polskość zdefiniowana została z brutalną stanowczością; bo za samo bycie Polakiem dostawało się – delikatnie rzecz ujmując – cięgi od historii. Nikt tak skutecznie jak Hitler i Stalin nie uzmysłowili mieszkańcom „tego kraju”, co to znaczy być Polakiem. Zamiast tego Zaremba nakręca makaron na uszy pisząc o „przesyconym trwogą klimacie emocjonalnym”, „zanikiem kontroli społecznej” i koniecznością odreagowania w sposób wyuczony podczas okupacyjnej „lekcji przemocy”. Polacy się bali, więc lali Żydów. Proste ?
Niezupełnie. Zaremba dywersyfikuje bowiem poczucie lęku, ale jak się wydaje, właśnie w tej – teoretycznej - części książki gubi się najbardziej. W strachu widząc praprzyczynę całej panoramy ludzkich zachowań, zaznacza od razu: „nie twierdzę, że polski strach był wówczas wyjątkowy” [26]. A dlaczego ? Przecież już parę stron dalej Zaremba udowadnia wyjątkowość polskiego losu, pisząc w konkluzji, że żaden inny kraj w Europie nie poniósł tak dotkliwych strat ludnościowych podczas II WŚ. Może więc jednak znalazły by się powody, dla których ów strach Polaków uznać za wyjątkowy ? I nie po to, aby zwyciężyć w olimpiadzie martyrologii, ale np. po to, aby stworzyć pole refleksji, czy aby „typowe” modele socjologiczne na pewno są najlepszymi instrumentami do badania powojennych zachowań Polaków.
Marcin Zaremba wywodzi, że strach odgrywał (odgrywa ?) kluczową rolę w genezie konfliktów etnicznych [42]. Najwyraźniej uwidacznia się ponoć ów mechanizm w sytuacjach, w których jedna grupa etniczna boi się innej grupy etnicznej. Ale przecież teza jakoby Polacy urządzali po II WŚ pogromy ze strachu przed Żydami nie trzyma się kupy ! Przyznaje to zresztą nieco dalej sam Zaremba, ale nie powstrzymuje go to przed kontynuacją właśnie zdeprecjonowanego wątku, aż wreszcie (żeby nie było: wszystko w jednym ciągu myślowym), wykonuje dziwaczny zawijas, z którego jedyne co wynika, to fakt, że w zasadzie to różnie z tym strachem (i pogromami) bywa. A tak w ogóle to winne jest „myślenie magiczne”. Bo to ono potrafi uruchomić się z mocą szczególną w przypadkach lęków zbiorowych (czyli trwogi).
Wszystko to jest prawdą, tyle, że nie składa się na żadną całość. Po co bowiem dowodzić, że strach jest przyczyną agresji, którą motłoch koniecznie musi rozładować na „mniejszościach etnicznych”, jeżeli zaraz potem (chcąc być uczciwym, a Zremba jest uczciwy) trzeba stwierdzić, że nie da się poprzez ten mechanizm tłumaczyć „naszych pogromów” [42] i uciekać w jakieś „magiczne” dywagacje, dorzucając do tego kotła jeszcze katastrofę Smoleńską (!).
Rozsądniej już wygląda wątek następny [43], opisujący syndrom tzw. przeniesienia. Działa ono w ten sposób, że ludzie sfrustrowani szukają jakiegoś obiektu, który posłużyć mógłby do wyładowania złych emocji. Znerwicowany nauczyciel wrzeszczy na uczniów, skarcony trzylatek daje lanie pluszakowi, a sponiewierani przez historię Polacy biją Żydów. Tylko o ile tłumaczenie może mieć sens w przypadku pogromu kieleckiego, o tyle nie musi w przypadku „naszego Jedwabnego”. A już poza wszystkim: czy nie łatwiej dopatrywać się tu w genezie zachowań zemsty („żydokomuna”), niż lęku ? No, ale wtedy materiał nie pasował by do tezy.
Dalej jest jeszcze lepiej, bo Zaremba (wciąż pozostając uczciwy) przytacza rzetelne dowody [44], że agresja na liniach etnicznych wcale nie muszi być skorelowana z wojnami, kryzysami, przełomami dziejowymi – a więc głównymi fabrykantami zbiorowych traum - a co więcej, że strachem „da się wytłumaczyć tylko niektóre formy przemocy etnicznej”. Inaczej mówiąc, Zaremba sam pisze, że pisze o czymś innym, niż napisał, że będzie pisał. Tylko jakoś tego nie nazywa.
Wszystko to razem doprowadza mnie do już wyrażonego wniosku – do świetnie zarysowanego tematu świetnie napisanej książki, autor na siłę wepchnął wątek żydowski, wpasowując go w karkołomny sposób do konstrukcji stworzonej na inne potrzeby.
Nie jestem w stanie rozsądzić, co było przyczyną takiego postępowania. Mam nadzieję, że moje brzydkie podejrzenia, zrodzone z tu i ówdzie rozsianych wtrętów (czołobitności dla J.T. Grossa; pół „smoleńskiego” zdania) nie stanowią klucza do rozwikłania zagadki.
Jestem natomiast pewien, że lepszym rozwiązaniem byłoby napisanie odrębnej, „polsko - żydowskiej” książki, bo to Marcinowi Zarembie jak dotąd wychodzi znakomicie.
Mariusz Korejwo
Skomentuj
Komentuj jako gość