Uczniowie I LO w Olsztynie urządzili pożegnanie szkolnego sklepiku w formie happeningu zapalając znicze umieszczone w drożdżówkach. Nie jest to jedyny protest uczniów szkół średnich, bo w Piotrkowie urządzono pikietę przed szkołą, a jedno z haseł protestujących brzmiało: „Dzisiaj pączki, jutro wolność”. Choć tak faktycznie zabraniem pączków, drożdżówek, ba, nawet herbaty słodzonej cukrem, jest zamachem na wolność dorosłych ludzi. Brać szkolna przekonała się, że prawie wszystko w ich szkolnym życiu zależy od polityków, bo to oni wyznaczają programy szkolne, oni określają ile ma być godzin wychowania fizycznego, a ile historii. To politycy też wyznaczają czy stawiać oceny z wychowania fizycznego, czy też nie. Teraz politycy zabrali się za szkolne sklepiki.
To, co zrobiono, najlepiej oddaje charakter rządów obecnej ekipy. Oto w imię zdrowia uczniów, na tydzień przed rozpoczęciem roku szkolnego minister zdrowia wydał szczegółowe, choć bardzo niejasne w interpretacji przepisy, co można sprzedawać w szkolnych sklepikach, a co nie, dodał do tego jeszcze szczegółowe wytyczne szkolnym kuchniom i stołówkom. Wszystko to w imię zdrowia dzieci i młodzieży, bo wyrasta nam pokolenie, które ma nadwagę. Można zrozumieć dobre intencje dwóch ministerstw i pani premier, ale wykonanie tych rozporządzeń i forma dyskusji (a faktycznie jej brak z rodzicami i radami pedagogicznymi, o uczniach już nie wspominając) najlepiej świadczy o ignorancji i nonszalancji obecnej władzy. Efektem tych zarządzeń jest po prostu zamykanie szkolnych sklepików, przez co ileś tysięcy osób straciło miejsca pracy, ale tym rząd przejmuje się najmniej. Najważniejszy jest przepis na nową, szkolną drożdżówkę bez lukrowej posypki, w której nie ma być cukru, o dżemie czy marmoladzie nie wspominając. Tak minister zdrowia zajął się kuchnią i pisze receptury szkolnych bułek. Tylko i tak nikt ich nie będzie wypiekał. Brzmi to humorystycznie, ale niestety ta farsa to życie. Minister zdrowia z tytułem profesorskim żadnych argumentów racjonalnych nie przyjmuje, on ma władzę, on wie najlepiej i jego trzeba słuchać. Gdy jakaś dziennikarka zada kłopotliwe pytanie, pan minister na konferencji prasowej owo pytanie uchyla. Mamy taką władzę, której o nic pytać nie wolno! Trzeba cierpliwie wykonywać ich zarządzenia, jakkolwiek byłyby głupie.
Tak faktycznie problem nie jest humorystyczny. Ingerencja tak szczegółowa w szkolne sklepiki, którym po prostu grozi likwidacja i chyba o to chodzi rządowi, tak faktycznie ujawnia filozofię sprawowania rządów koalicji PO - PSL. Przecież to zarządzenie jest jawnym wkraczaniem w kompetencje rodziców i nauczycieli. To oni powinni określać normy funkcjonowania szkolnych stołówek i sklepików. Tu jednak rządzący chcą pokazać raz jeszcze, do tego strasząc finansowymi restrykcjami i licznymi kontrolami szkoły, że to nie rodzice maja najważniejszy wpływ na wychowanie swoich dzieci, lecz to państwo rości sobie omnipotencję w stosunku do polskich dzieci. Przecież gdyby spojrzeć szerzej, to uprawiana przez rząd polityka zawłaszczania sobie uprawnień do wychowania i kształcenia dzieci, odbierająca tym samym uprawnienia rodziców, jest uprawiana na różnych polach. Dowodem rządowego uporu było obowiązkowe rozpoczęcie edukacji przez sześciolatków. Mimo podpisów dwóch milionów osób, mimo tego, że 75 procent rodziców sześciolatków jest przeciwnych, aby ich dziecko rozpoczynało naukę w szkole w tym wieku, rząd Donalda Tuska, a potem Ewy Kopacz, pokazał, że głosy rodziców w podejmowaniu decyzji przez rząd wcale się nie liczą.
Ta ekipa rządowa, niby propagandowo sprzyjająca rodzinie, a swymi decyzjami faktycznie tę rodzinę rozbija. To nie przypadek, że w ostatnim okresie sądy rodzinne masowo odbierają dzieci wielu rodzinom, przeważnie z powodu ich ubóstwa, albo pod wymyślonym pozorem obecności muszek owocówek w domu lub domowych zwierząt. Pani kurator pisze wniosek o odebranie rodzicom ich dzieci i przekazanie ich rodzinie zastępczej, a pani sędzia, bo kobiety są głownie w sądach rodzinnych, od razu o tym decyduje. Przykład rodziny, której odebrano potomstwo i je rozdzielono, zabierając nawet kilkumiesięczne ssące matkę dziecko, najlepiej świadczy o programie realizowanym przez ten rząd. Chce on wprowadzić skandynawskie normy, gdzie odbiera się dziecko rodzicom tylko dlatego, że przyszło smutne do szkoły. Państwo przez swoje działanie mówi wprost: dziecko nie jest własnością rodziców, dziecko jest własnością państwa i to państwo decyduje o wszystkim.
To także widzimy w nowych programach edukacji seksualnej promowanej w szkołach na rożne sposoby. Czasami jest to zapraszanie przeróżnych stowarzyszeń i organizacji, których celem jest niby szerzenie tolerancji, a tak naprawdę promowanie homoseksualizmu i rozwiązłości seksualnej. Często dyrektorzy szkół, kuszeni przeróżnymi bonusami, nawet nie informują rodziców, że wpuszczają na teren szkół tzw. edukatorów seksualnych, którzy faktycznie są deprawatorami. Ale mają zezwolenie ministerstwa edukacji narodowej....
Piotr Legutko w „Gościu Niedzielnym” zajął się reformami szkolnych stołówek i sklepików także w innych państwach. W niektórych ze szkół po prostu wycofano automaty z batonikami, a w Anglii kampanię zwalczającą tuczące posiłki i napoje prowadzono aż przez dziesięć lat, bo wychowanie jest najważniejsze, a nie wydawanie automatycznie działających rozporządzeń. Najważniejsza jest edukacja, ale gdyby tak naprawdę minister zdrowia dbał o zdrowie polskich uczniów, to przywróciłby etaty higienistek, które w czasach PRL-u były w każdej szkole, ponadto wprowadziłby dyżury stomatologów i lekarzy pediatrów w szkołach. Ale to by trochę kosztowało.... Łatwiej jest wydać rozporządzenie zabraniające sprzedaży kanapek z kurczakiem niż rzeczywiście zająć się zdrowiem dzieci i młodzieży szkolnej. Jest oczywiście problem nadwagi uczniów, ale jest jeszcze problem ważniejszy: niedożywienie dwóch milionów polskich dzieci. O tym problemie media i politycy milczą, a gdy wspomniał o tym prezydent Andrzej Duda przez kilka tygodni był hejtowany we wszystkich środkach przekazu. To ukryta sfera życia dzieci i młodzieży, o której minister Joanna Kluzik-Rostkowska nie chce wiedzieć, jak też i pan minister zdrowia, o pani premier nie wspominając. To jest ważniejszy problem: niedożywienie dzieci, a nie ich przekarmianie przez rodziców. A tymczasem pani minister edukacji narodowej znów popisuje się w Internecie wpisami, które kompromitują sprawowany przez nią urząd. Były błędy ortograficzne, teraz mamy gramatycznie, ale odkąd były prezydent ujawniał kilkakrotnie, że nie tylko języki obce są mu obce, ale i polski także (przynajmniej w piśmie), to cóż się dziwić minister od edukacji, że popisuje się nieznajomością języka polskiego....i nawet po zwróceniu uwagi, nie poprawi swoich błędów. Boi przecież pani minister ma zawsze rację.... nawet nieortograficzną.
Ciekaw jestem, czy za drakońskim rozporządzeniem ministra zdrowia nie pójdą następne i nie nałoży się obowiązku rewidowania uczniów i sprawdzania czy nie wnoszą do szkół kanapki z kiełbasą, drożdżówki, o coca-coli już nie wspominając. Jesteśmy narodem najbardziej inwigilowanym ze wszystkich krajów Unii Europejskiej. Aż dziesięć służb ma prawo podsłuchiwania naszych rozmów, więc może zaangażujemy je do śledzenia, którzy rodzice dają dzieciom złe kanapki do szkoły i budżet od razu wzbogaci się o nakładane kary na niesfornych rodziców. Mieszkam przy gimnazjum i liceum i widzę tych uczniów robiących zakupy w czasie przerwy w sąsiednim sklepie. Wiadomo co kupują: niezdrowe bułki (według ministra) i niezdrowe, gazowane napoje. I kto im zabroni? Ale może już za chwilę jakiś minister czy pani premier nałoży na sprzedawców obowiązek legitymowania się dowodem osobistym w celu zakupu batonika? Dochodzimy do aberracji. Oto młodzież szkół średnich, która ukończyła 18 lat, może zawrzeć związek małżeński, może w sklepie kupić papierosy i alkohol, a w szkole nie może kupić kawy czy słodzonej cukrem herbaty, o batoniku nie wspominając. Jest to ograniczenie praw obywatelskich i szkoda, że młodzież z Piotrkowa tego nie zauważyła, że ta ekipa rządowa faktycznie ograniczyła im wolność wyboru. Mam nadzieję, że uczniowie, którzy nabyli prawo wyborcze dobrze zapamiętają, kto utrudnił im życie w szkole i ograniczył ich wolność i nie zagłosują na tych, którzy odebrali im pączki i pozamykali szkolne sklepiki. W ten sposób młodzież otrzymała pierwszą lekcję polityki i chyba ją dobrze zapamięta. Niby dzieci i młodzież polityką się nie interesuję, ale polityka zainteresowała się nimi. I teraz maja herbatę bez cukru. Jak za peerelowskich czasów.
ks. Jan Rosłan
Skomentuj
Komentuj jako gość