Bardziej odruchowo niż z dającej się zidentyfikować potrzeby wyjęłam z bibliotecznej półki Dziennik Julii Hartwig obejmujący lata 2008, 2009, 2010 wraz z obszernym wprowadzeniem, w którym autorka prześlizgnęła się przez swoje dojrzałe życie, mniej więcej od roku 1947 do 1981.
Pani Julia Hartwig to poetka, tłumaczka i dojrzała dama. Rocznik 1921. Zaczęła tworzyć jeszcze przed wojną jako uczennica lubelskiego gimnazjum. Studiowała w czasie wojny na tajnym Uniwersytecie Warszawskim. Wśród wykładowców byli najwybitniejsi humaniści tamtej epoki – profesorowie Krzyżanowski, Tatarkiewicz, Kotarbińska, Ossowska. Działała w konspiracji. Potem powojenny życiorys. Trudno go nazwać typowym – stypendium we Francji, wyjazd w latach 70-ch do USA, gdzie razem ze swym mężem Arturem Międzyrzeckim wykładała w tamtejszych college'ach. Po paru latach zdecydowali się na powrót do kraju. Tworzyli i działali. W roku 1976 oboje podpisali się pod Memoriałem 101. Zaraz po przemianach członek Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie. Dzięki dobrej znajomości francuskiego i angielskiego dużo tłumaczyła. Mniej wydała własnych utworów. Ale za to lista jej nagród jest pokaźna, a wśród odznaczeń nawet Francuski Order Legii Honorowej VIII klasy. Przyjaciółka wielu znanych osób, wśród których przeważają znakomici artyści, intelektualiści – Miłosz, Turowicz, Lutosławski, Wajda, Kijowski, Edelman. Przyjaciółka,a nawet admiratorka Michnika i Gazety Wyborczej. Nie często zdarza się być obdarzonym tak hojnie darami talentu, przyjaciół i dobrego losu. W życiu pani Julii Hartwig to standard.
To, co istotne - nadal tworzy. Dziennik, o którym piszę, doczekał się niedawno już drugiego tomu. Z książki wyłania się sympatyczny obraz uroczej starszej pani rozmiłowanej w literaturze, muzyce, w spotkaniach z przyjaciółmi przy lampce dobrego wina, kobiety nowoczesnej, światowej, ale pełnej staroświeckiej kultury. Jak napisał niejaki Janusz R. Kowalczyk: „Od wczesnych wierszy, utrzymanych w poetyce snu czy gier wyobraźni doszła z czasem do liryki osoby doświadczonej przez życie, której wrodzona i nabyta wiedza promieniuje – w prostych, pozbawionych patosu słowach – mądrym spokojem i duchowym wyciszeniem." Podobnie jest w Dzienniku. Też czuje się ten spokój, ciepło, dobrotliwość. Ale nawet w tym idyllicznym świecie są pęknięcia i dobrotliwość pryska jak bańka mydlana. Dzienik, jak sama pisze, „mówi obszerniej niż poprzednie o mojej pracy i ważnych wydarzeniach w życiu politycznym i społecznym". Polityczny wątek jest dość szczególny, gdyż praktycznie ogranicza się do wyartykułowania lęków i niechęci pisarki do Lecha i Jarosława Kaczyńskich. W indeksie nazwiska obu polityków pojawiają się wielokrotnie. Zdecydowanie częściej niż wspomniany zaledwie czterokrotnie Bronisław Komorowski, czy siedmiokrotnie wzmiankowany Donald Tusk. Równie często jak Kaczyńscy pada tylko w książce nazwisko Adama Michnika.
Jest taki syndrom amerykański, który określa pytanie „Co robiłeś, gdzie byłeś kiedy zginął Kennedy". W polskiej narracji historycznej stawia się dość podobne: „Co robiłeś, gdzie byłeś 10 kwietnia 2010 roku?". Zważywaszy na fakt, że książka kończy się właśnie na tym roku, zanim jeszcze zabrałam się za czytanie od deski do deski spróbowałam odnaleźć kwiecień i związane z nim wpisy autorki. A tu zagwostka! Nagle, w relacji pod datą 19 marca pojawia się wpis z datą 24 kwietnia i pani Julia Hartwig pisze: „Tu zabrakło ważnego wydarzenia, jakim było 24 kwietnia spotkanie w Goszycach, w dworku i posiadłości należącej do rodziny Anny Turowiczowej". Tego dnia jedna z córek Turowiczów zaplanowała „uroczystość z okazji przypadających 24 kwietnia imienin Jerzego". Z obszernej relacji wyłania się obraz imprezy z udziałem setki gości; wśród nich Zagajewscy, Michnik, Kuroniowa ( żona Macieja ), Kozłowski, Skwarnicki. Czytano wiersze, odtworzono z płyty Miłosza, obejrzano jakiś dokument filmowy ze stanu wojennego. W kilkustronicowej narracji nikt nawet się nie zająknął o wydarzeniu sprzed dwóch tygodni, ani o pogrzebie pary prezydenckiej na Wawelu,w niedalekim przecież Krakowie, który miał miejsce zaledwie tydzień wcześniej. Zmowa milczenia czy autocenzura?
O dziwo, o katastrofie autorka pisze ni stąd ni zowąd w zapisku z 1 czerwca. Jasne było, że musi się wreszcie określić wobec tego faktu. Minęło półtora miesiąca, a pani Hartwig rozpoczyna tak: „Zaszły wydarzenia, na których opis nie mogę się zdobyć, tak były dramatyczne i w swej ponurej niedorzeczności niepojęte. Uległ katastrofie samolot......". Przyznam szczerze, że zskoczyła mnie aberracja z datowaniem. Może poeci żyją w innym świecie, choć nie sądzę by pani Julia Hartwig była nieświadoma dat i wydarzeń. A może rzeczywiście nie mogła się zdobyć. Jeszcze ciekawsza stała się kompozycja tekstu.
Dla mnie osobiście, ciekawą stroną tej lektury było śledzenie niezwykłych skoków nastrojów autorki. Zdumiewające zderzenie fragmentów tchnących łagodnym parnasizmem poetyckiej refleksji i zapiekłej antykaczyńskiej publicystyki, w której język damy nabiera tonów jakże dalekich od „mądrego spokoju i duchowego wyciszenia."
Lech Kaczyński pojawia się już na pierwszej stronie Dziennika z roku 2008. Jest 9 marca. Nie zaprosił Michnika do pałacu, gdzie wręczano odznaczenia bohaterom Marca. Co gorsze, nie przyznał mu odznaczenia. „Nie tylko oburzające, ale i zadziwiające" - pisze autorka. Szkoda, że Dziennik zaczyna się tak późno. Gdyby to zrobiła, musiałaby odnotować, że zaledwie trzy dni wcześniej, 6 marca, Lech Kaczyński uhonorował pośmiertnie Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski Andrzeja Kijowskiego, pisarza, krytyka literackiego i opozycjonistę, zaprzyjaźnionego niegdyś z nią i jej mężem.
20 marca. „Dziś Wielki Piątek". Poetka pisze o zamieszaniu związanym z ratyfikacją traktatu lizbońskiego Rady Europy. „Nieoczekiwany sprzeciw prezydenta Lecha Kaczyńskiego (...) „Coraz bardziej pożądana byłaby zmiana prezydenta, który hamuje poruszenia rządu, kierując się dobrem swojej partii ( rządzonej przez brata bliźniaka), ze szkodą dla państwa ( impeachment? )" Taką to konkuluzją kończy autorka wielkopiątkową refleksję. Podkreślam, jest rok 2008.
9 maja dłuższa, druzgocąca krytyka prezydenta, który zdaniem autorki hamuje politykę rządu ciągle wetując działania Tuska, bądź Sikorskiego. „A wszystko, co powszechnie wiadomo, pod dyktando złego ducha, jakim jest brat bliźniak, poprzedni premier, szef Prawa i Sprawiedliwości". Przy okazji dostaje się także ministowi oświaty Giertychowi, który zdaniem starszej pani jest człowiekiem marnym i nieprzygotowanym do jakiejkowiek misji organizacyjnej, wychowawczej, czy oświatowej. W dodatku nacjonalista! „Kiedy padła ta nominacja – pisze Julia Hartwig - poczułam się, jakbym dostała po twarzy. Pozostał ministrem do końca. Ale nawet pomysł mundurków, jakie chciał do szkół wprowadzić, nie przetrwał po jego odejściu" - kwituje nie bez satysfakcji. 19 maja autorka kontynuuje wątek. Wprawdzie Lech Kaczyński jest nadal prezydentem, ale udało się uwolnić od jednego ze strasznych bliźniaków. „Nareszcie jednak oczyściło się trochę powietrze od podejrzeń, nacisków i atmosfery prawie policyjnej, w której z niewiadomych powodów każdy mógł czuć się zagrożony". 19 lipca dowiadujemy się, że prezydent nie ustaje w wykonywaniu rad swego brata, którego „zaciekłość ma w sobie coś złowieszczego". Pani Hartwig martwi się, że przez taką politykę Polska pokazuje, że nie nadaje się do partnerstwa z Europą.
W roku 2009 emocje trochę się wyciszyły. Pani Julia kąsa Lecha Kaczyńskiego już nie z taką regularnością i zaciekłością. Wbija szpile na krótko i mimochodem odnotowując np., że wygłoszone w sejmie przez prezydenta wystąpienie z okazji 20-lecia wolnych wyborów zostało „zlekceważone".
Rok 2010 zaczyna się reminiscencją z Sylwestra dla ludu Warszawy. „Na koniec programu pojawiła się pani prezydent miasta z życzeniami dla warszawiaków. Trzeba przyznać, że nie żałowała grosza ani na dekoracje świetlne w mieście, ani na imprezę sylwestrową" – zachwala poetka. „Wybór na następną kadencję ma chyba zapewniony, bo wykonała prace bardzo spektakularne (... ) Już pisząc to, zdaję sobie sprawę, jak bardzo zaniedbane dotąd prace ruszyły w Warszawie, jak wiele szykuje się zmian po całkowicie biernym okresie urzędowania w prezydenturze miasta Lecha Kaczyńskiego, po którym nie tylko nie zostało nic znaczącego, ale przeciwnie, został niedobry smak prowincjonalności i zaduchu" pisze Europejka Julia Hartwig. Nie ma mowy o wtopach Hanny Gronkiewicz dotyczących kluczowych miejskich przetargów na budowę II linii metra czy oczyszczalnię ścieków. Była konspiratorka AK jakoś nie znalazła w sobie dość sił, aby odnotować, że z inicjatywy Lecha Kaczyńskiego powstało Muzuem Powstania Warszawskiego. Będąc prezydentem Warszawy obiecał powstańcom, że muzeum zostanie wybudowane na 60. rocznicę wybuchu powstania warszawskiego. Słowa dotrzymał. Otworzył je będąc jeszcze na tym urzędzie 31 lipca 2004 r.
Za to dalej mamy kilka stroniczek uroczych wspomnień z wyprawy do Rzymu, na zaproszenie Instytutu Polskiego, dokąd udaje się z Michnikiem. W programie m.in. wieczory poświęcone pamięci niedawno zmarłego Marka Edelmana oraz rozpoczynający się Rok Chopinowski. Jest początek lutego 2010 r. Zwiedzanie muzeów przeplata się ze menu śniadniowym lub lunchowym. Jest też opis kolacji u przedstawicieli „osiedlonej i ustatkowanej cyganerii", gdzieś niedaleko Watykanu. Pani domu jest emigrantką 1968. Są przyjaciele Edelmana – Sawiccy, są Lityńscy, jakaś aktorka, Michnik. „Wieczór zakończył się długim seansem śpiewów, że poczułam się jakby w innym świecie. Inny to był świat, ludzi wygnanych, ludzi niechcianych, nie tylko dlatego, że mieli żydowskie korzenie, ale że mieli harde dusze i poczucie godności (....) Przeważały pieśni anarchistów, rewolucyjne, francuskie, antyfaszystowskie pieśni włoskie, wraz ze sparodiowaną Giovinezzą, pieśni z hiszpańskiej wojny domowej, pieśni bundowców śpiewane w jidisz. Najbardziej poruszające było, jak po zaintonowaniu jakiejś nowej pieśni, czy piosenki wszyscy ją podchwytywali, znali i słowa, i melodię".(...) „A Adam? Dużo pił, ale najwyraźniej czuł się swojsko w tym otoczeniu, które nastroiło go jakby bardziej lirycznie."
Późniejsze troski poetki to niepokój, co będzie, gdy kolejne wybory wygra kolejny Kaczyński. Potem uwagi na temat „histerycznej adoracji" krzyża na Krakowskim Przedmieściu. 17 sierpnia pisze: „Przedwczoraj w „Gazecie Wyborczej" ukazał się artykuł, na który od dawna czekałam, zatytułowany „Dość! Jarosław musi odejść". Autorem jest Wojciech Mazowiecki, syn Tadeusza. Jest to pierwszy odważny, który w stołecznej prasie napisał to wszystko, co o Jarosławie Kaczyńskim wiemy (...)". I tak przez dwie strony z okładem dywagacje na temat złego ducha byłego złego prezydenta, a na dokładkę garstka inwektyw pod adresem Romana Giertycha ( odór nacjonalizmu, szowinizmu i antysemityzmu ) i na zakończenie lament nad „zaszczutą przez organa władzy wiceminister Blidą". (... ) „Pewna jestem, że ta sprawa jeszcze wróci, podejrzewam w niej bowiem wątki, które ujawnić mógłby człowiek polityczny, obdarzony na domiar dobrymi intencjami, zdolny do wytoczenia sprawy byłemu rządowi pod hasłem: J'accuse" - dodaje, prawie proroczo, doskonała polska translatorka i przyjaciółka Michnika.
Ciekawi mnie, co pisze pani Julia Hartwig w drugim tomie Dziennika. Jak komentuje codzienną rzeczywistość kraju nad Wisłą? Czy Polska należycie wpisuje się w europejski pejzaż? Czy nikt już nie hamuje rządu? Dobry prezydent Komorowski niczego przecież nie blokuje. Podpisuje się pod każdym pomysłem rządu obiema łapkami, czy to podwyżka wieku emerytalnego, czy grabież obywatelskich pieniędzy zgromadzonych w OFE. Ciekawe kogo poetka obarczy winą za ucieczkę z kraju tysięcy młodych ludzi, za chlebem? A kogo za zbójecką prywatyzację? Niewykluczone, że cierpkim słowem wygarbuje skórę PiS-owcom za dramatyczne kolejki do specjalistów, o których pewnie czyta czasem, nawet w Wyborczej. I jeszcze jedno – jak poetka skwituje cudowną apostazję Romana Giertycha, który z szowinisty i antysemity przekwalifikował się na ulubieńca warszawskiego salonu stając się liberalnym misiaczkiem kompanijki Tuska.
Smutno mi się robi, gdy widzę, że pozytywni bohaterowie polskiej układanki, według pani Hartwig, stoją wyłącznie po jej stronie barykady. A wielkim guru jest człowiek, o którym na str. 301-302 pisze: „znaczną część swojej działalności poświęcił sprawie przywracania dobrego imienia politycznym szawłom. Dać ludziom szansę to nie tylko rzecz pożyteczna, ale i ewangeliczna". Mesjanizm autorstwa pani Julii Hartwig, według którego naczelny Wyborczej, znany m.in. z przywrócenia honoru gen. Kiszczakowi, namaszczony został co najmniej na apostoła, zasługuje na szczególną uwagę czytelników. I nie tylko.
Bożena Ulewicz
(tytuł pochodzi od redakcji, pierwotny tytuł autorki: Lektury nie tylko na wakacje. Dziennik Julii Hartwig)
Skomentuj
Komentuj jako gość