No cóż, pora już się rozliczyć z wyborami samorządowymi. Emocje minęły. Trochę czasu – trochę, dobrze powiedziane – zajęło mi poszukiwanie wyników. Oczywiście papierowe wyniki zawisły wcześniej czy później w lokalach gdzie pracowały komisje wyborcze, ale komu się chce biegać po mieście i powiecie, aby sprawdzać płachty z cyferkami. Na elektroniczne dane długo trzeba było poczekać.
Nie ma już chyba sensu przypominać scen niczym z Latającego Cyrku Monty Pythona z udziałem czcigodnej geriatrii PKW, która mniej lub bardziej świadomie zrealizowała starotestamentową przepowiednię: Mane, tekel, fares („policzone, zważone, podzielone"). Stało się to, co stało. Najpierw był chaos, a wreszcie z niebytu wyłonili się nieprzewidziani zwycięzcy – zastępy ludowców. Tak, to oni wygrali, pomimo że w części województw więcej było radnych PiS, a w innych PO. Zdolność koalicyjną w sejmikach zachowała PO z PSL. Poza jednym.*
Można by powiedzieć, Bogu dziękować, bo przecież przy całym zamieszaniu, niepanowaniu nad elektroniką, urnami, kartami wyborczymi, mogła wygrać palikociarnia, a tak ukopała sobie jeno skromny przyczółek postępu w Słupsku. Jeśli miałam jakieś podejrzenia co do podstępności ludowców i niecnego przechwycenia władzy w wielu powiatach i sejmikach, to widok niekontrolowanej eksplozji radości drużyny Janusza Piechocińskiego, który mało sobie kciuków nie wywichnął w geście triumfu, stanowił alibi niewinności tego gremium. Gdyby coś szwabili trzymaliby gęby na kłódki. Po prostu mieli niesamowitego farta z tą jedynką na nieoznakowanych książeczkach do głosowania. A może nawet Opatrzność była im tym razem łaskawa, co też trudno wykluczyć.
Kontynuując powyborczą zgryźliwość muszę się niestety odnieść do niedawnego nawoływania obywateli, żeby się ogarnęli w sobie, poszli do urn i odbyli lekcję elementarnej demokracji, głosując. I proszę, szanowny elektorat zmobilizował się, choć nie na skalę pokładanych nadziei, ale i tak było nieco lepiej niż cztery lata wcześniej. Ano poszli, ano zagłosowali, jak umieli najpiękniej. I co? W powiecie olsztyńskim 21 proc. głosów nieważnych, w powiecie nidzickim ok. 24 proc. Co do licha? Jakaś pomroczność jasna ludzi napadła? Ciśnienie było za niskie? Okulary zaparowały?
Przyjrzyjmy się nieważnym głosom w skali okręgów, na jakie podzielone było nasze województwo i odnosząc się do danych sprzed czterech lat.
Jedynka (m. Olsztyn i pow. olsztyński): 15,80 proc., w roku 2010 - 9, 24 proc.
Dwójka (pow. ostródzki, iławski, działdowski i nowomiejski) - 23, 44 proc., w roku 2010 – 15, 73 proc.
Trójka ( m. Elbląg z pow. elbląskim, braniewskim, bartoszyckim i lidzbarskim ) - 19, 97 proc., w roku 2010 – 10, 52 proc.
Czwórka (pow. kętrzyński, gołdapski, olecki i węgorzewski) - 21, 31 proc., w roku 2010 – 14, 22 proc.
I na koniec piątka (pow. nidzicki, mrągowski, szczycieński, piski, giżycki) - 21, 16 proc., w roku 2010 – 15, 56 proc.
Gołym okiem widać, że wszędzie, dosłownie wszędzie, liczba głosów nieważnych wzrosła. Widać również, że tam gdzie były większe miasta – Elbląg, Olsztyn – było ich mniej. Nie chcę obrażać ludzi sugestią, że w miastach elektorat światlejszy, czy lepiej doinformowany, bo nie znam przyczyn tego zjawiska i nie wiadomo, czy ktokolwiek będzie mógł to zbadać, bo przecież panie i panowie posłowie przewagą koalicji PO/PSL przegłosowali poprawki w kodeksie wyborczym i wykreślili w tym dokumencie możliwość sprawdzania charakteru głosów nieważnych.
Nie chcę się wymądrzać – poza tym mogę być nieobiektywna - więc posłużę się konkluzją matematyka z Uniwersytetu Jagiellońskiego, dr hab. Wojciecha Słomczyńskiego, który dla radia RFM FM powiedział: Według mnie w tych wyborach trzeba wyjaśnić cztery sprawy.
Pierwsza sprawa to jest ta wielka liczba głosów nieważnych.
Druga sprawa to ich bardzo nierównomierny rozkład geograficzny. Bodajże najwięcej tych głosów padło w Wielkopolsce, najmniej w województwie podlaskim. Trzecia sprawa to jest różnica pomiędzy sondażami exit polls, a rzeczywistymi wynikami wyborów podanymi przez PKW, bardzo duża jak na standardy, zarówno polskie jak i europejskie.
No i wreszcie czwarta sprawa, nadspodziewanie dobry rezultat wyborczy jednej z partii, który przekroczył zarówno wcześniejsze sondaże jak i właśnie wyniki exit polls.
To prawda, wyniki z 2014 r., a z 2010 do Sejmiku, to dla głównych partii w województwie warmińsko-mazurskim prawdziwa rewolucja. Zacznę od PiS, które akurat utrzymało się na trzeciej pozycji, gdyż swój wynik sprzed czterech lat (78 613) praktycznie utrzymało, pozyskując 2 300 głosów. Można się pocieszyć, że nie było strat, bo i tak mogło się przytrafić. Pozycjami wymieniły się koalicyjne PO z PSL. I to z wielkim hukiem (wygenerowanie nowego zarządu województwa, to z pewnością pasjonujące starcie urażonej ambicji PO i apetytów PSL na nowe stanowiska). Przeglądając obie listy widzimy, że zwycięskie PSL poprawiło swój wynik z 2010 roku (114 730) aż o 44 596 głosów, a PO straciła poparcie 49 927 wyborców. I to są najbardziej szokujące dane, które zaowocowały niespodziewana zmianą miejsc w Sejmiku, Urzędzie Marszałkowskim, a pewnie i na pomniejszych folwarkach.
Bezprecedensowa jest klęska SLD, który pod szyldem SLD Lewica Razem uzyskał zaledwie 36 482 głosów, tracąc przeszło połowę elektoratu z roku 2010 – bo aż 39 380. W okręgu nr 1 da się to może racjonalnie wytłumaczyć. Na liście zbrakło żelaznego lidera tej formacji Andrzeja Ryńskiego, który przed czterema laty potrafił ściągnąć ponad 7 tysięcy głosów wyborców, i to z ostatniego miejsca. Teraz pierwszy na liście był Marcin Kulasek – tylko 2 466 głosów, którego w poprzednich wyborach poparło niewiele ponad 3 tysiące wyborców. Inna sprawa, że w wyborach prezydenckich Ryński poniósł spektakularną klęskę.
Oczywiście należy sobie zadać pytanie, jak wyglądałyby te wyniki, gdyby wyborcy zamiast oddawać z nieznanych powodów – niechęci, braku wiedzy, nieroztropności – nieważne głosy, faktycznie zagłosowali, ale niestety, chyba tego się nie dowiemy.
Pora odnieść się teraz do swoich „osiągnięć", gdyż wiem, że niektórzy z Państwa głosując obdarzyli mnie swoim zaufaniem. Liczbą 3 811 głosów zrobiłam swój najlepszy do tej pory wynik. I dziękuję za to Państwu z całego serca. Oczywiście odczuwam gorycz porażki. Kiedy osiąga się 5. wynik w skali wszystkich list w swoim okręgu, gdzie jest sześć mandatów, ma się prawo mieć nadzieję na sukces. Niestety, po raz kolejny zderzyłam się z metodą d'Hondta, według której zliczane są głosy i ustąpić miejsca burmistrzowi z Dobrego Miasta (PSL – 2 328 głosów), bo jego lista osiągnęła w sumie lepszy wynik, a nawet wymienionemu wcześniej z nazwiska panu z SLD (2 466), tylko dlatego, że jego ugrupowanie pomimo druzgocącej porażki przekroczyło próg politycznego bytu.
Patrząc na wyniki naszych kandydatów ( PiS) w okręgu nr 1 widać, że większość z nas osiągnęła lepszy rezultat niż w roku 2010. Mam na myśli Artura Chojeckiego, prof. Selima Chazbijewicza, siebie, a nawet mec. Konrada Urbanowicza, który cztery lata wcześniej startował z innej listy, ale miał gorszy wynik niż obecnie. Niestety, okazało się to za mało.
PSL z Urszulą Pasławską na czele, pociągnął na tyle mocno, że ugrał aż dwa mandaty. W okręgu nr 3, większym o ponad 30 tysięcy uprawnionych do głosowania, z pulą siedmiu mandatów, PiS miało więcej szczęścia i wprowadziło do Sejmiku dwóch radnych.
Biorąc nie po raz pierwszy udział w wyborach dobrze zdaję sobie sprawę, że w zasadzie każde miejsce poza jedynką to wielka loteryjka dla kandydatów. Liczy się polityczna koniunktura i fart. W roku 2006 uzyskałam też drugi wynik, będąc na czwartej czy piątej pozycji i weszłam do Sejmiku, bo „pogoda" była dobra dla PiS. Wtedy też w sumie mieliśmy 6 mandatów w Sejmiku, zresztą bardzo krótko, bo jeden z kandydatów już na pierwszej sesji przesiadł się do ławek PO. Wszyscy, którzy wyrażamy zgodę na start z dalszych miejsc Prawa i Sprawiedliwości, czynimy to z pobudek ideowych, bo ryzyko duże, a szanse trudne do przewidzenia. Oczywiście, każdy z nas pragnie wygrać, ale zdając sobie sprawę z uwarunkowań dobrze wiemy, że w zasadzie jesteśmy mięsem armatnim. Trudno, czego się nie robi dla idei, choć z pewnością przeżywalibyśmy mniej rozczarowań, gdyby do mandatu kwalifikowała liczba zdobytych głosów, a nie tajemniczy d'Hondt ze swym dziwacznym algorytmem.
Raz jeszcze moim wyborcom, przyjaciołom, znajomym i nieznajomym bardzo, bardzo serdecznie dziękuję, choć mam wyrzuty sumienia, że nie udało się spełnić pokładanych we mnie nadziei.
Bożena Ulewicz
* Poza jednym województwem, czyli podkarpackim, ale i po nie, jak to wypsnęło się na konferencji prasowej Januszowi Piechocińskiemu, cytuję: „wyciągniemy rękę". Zabrzmiało to i butnie, i złowieszczo.
Zdjęcie ze strowy Urzędu Wojeódzkiego w Olsztynie, na pierwszym planie radni PSL: Urszula Pasławska i Piotr Żuchowski
Skomentuj
Komentuj jako gość