Chyba już wszyscy zdążyliśmy opanować chronologię kalendarza wyborczego w naszej demokratycznej ojczyźnie. Prezydenta i europarlamentarzystów wybieramy co pięć lat, całą resztę – senatorów, posłów, tłumy radnych gmin, powiatu i sejmiku wojewódzkiego, a także prezydentów i burmistrzów miast oraz wójtów – co cztery lata.
W tym roku zaczęła się wielka kumulacja. Wiosną wybieraliśmy deputowanych do PE, 16 listopada rzucimy się do urn głosować na kandydatów do samorządu terytorialnego, w przyszłym roku czekają nas wybory prezydenckie, do Sejmu i Senatu. Trochę to może wydać się męczące. Tyle się człowiek nasłucha tych programów wyborczych, nawyciąga ulotek ze skrzynek, nachodzi i nagłosuje. Z sił można opaść, a korzyści dla kogo? Wiadomo – dla tych, co „się dorwą do żłobu". Taki mniej więcej pogląd panuje w większości naszego społeczeństwa.
Trudno proszę państwa, chciało się demokracji, no to teraz ją mamy. Wolne wybory to jeden z jej mechanizmów sterujących. Choć przed rokiem 1989, jeśli ktoś jeszcze pamięta, też były wybory i parlamentarne i do rad narodowych. Od 1947 roku „odbywały się regularnie, regularnie również były fałszowane." Wybierano głównie PZPR oraz sojusznicze szczepy ZSL i SD, bo innych możliwości praktycznie nie było. W 1947 odbyły się też wybory prezydenckie. Wybrano Bolesława Bieruta, agenta NKWD. A w roku 1989 sejm kontraktowy w dość dramatycznych i groteskowych zarazem okolicznościach wybrał sobie na prezydenta Wojciecha Jaruzelskiego. Dopiero po roku z okładem mieliśmy pierwsze demokratyczne wybory prezydenckie, które wygrał Lech Wałęsa.
Wybory do rad narodowych odbywały się od 1947 do 1988 roku. Były to ustawki przygotowane przez aparat władzy, a kwestia wyboru była po prostu formalnością. I tak rządziły komitety partyjne. Frekwencja zawsze była wzorcowa. Nawet w roku 1985, tuż po stanie wojennym, wyniosła podobno 78 proc. , co należy uznać za wynik wydumany przez komunistyczną władzę, zważywszy na bojkot wyborów przez podziemną Solidarność. Dlatego można się dziwić, że frekwencja w pierwszych wolnych wyborach – liczona rzetelnie, bo także przez opozycję – wyniosła tylko 62 proc. Był to ostatni taki dobry wynik frekwencyjny w Polsce. Od tego czasu w wyborach parlamentarnych bierze udział średnio 45 proc. obywateli. Choć trzeba odnotować rok 2007, kiedy głosować poszło ok. 54 proc. wyborców. Ale już w roku 2011 zgłosowało tylko 48 proc. uprawnionych. Gorzej jest z wyborami samorządowymi. W 2010 roku do urn dotarło niewiele ponad 35 proc. Polaków. A do Europarlamentu, w tym roku, niecałe 24 proc. W krajach Europy Zachodniej frekwencja wynosi około 80 proc., a w całej Europie Wschodniej, od czasu transformacji, nieco poniżej 70.
Nie wiem, czemu świadomie odmawiamy sobie prawa głosowania i wpływania na życie swojego kraju, gminy, powiatu, regionu. Tęgie socjologiczne głowy zmagają się z tym tematem. Wiemy, kto nie głosuje, ale dalecy jesteśmy od pewności - dlaczego. Wyodrębniono casus przeciętnego nie głosującego Polaka – jest gorzej wykształcony, biedniejszy, często bezrobotny. Charakterologicznie trochę podobny do Ferdka Kiepskiego. Prawdopodobnie całe odium za swoje życiowe losy przekłada na rządzących na górze i na dole, i żadna siła nie przekona go, żeby zagłosował na tych, którzy mają się zdecydowanie lepiej od niego. Drugi zdiagnozowany fakt – częściej głosują emeryci niż młode rodziny. Wolne atomy, czyli młodzież, albo nie głosują, albo traktują je w happenerski sposób wybierając dziwaczne formacje rodzaju osławionej Polskiej Partii Przyjaciół Piwa.
Wiele by można było mówić i pisać o tym, dlaczego Polacy wzdragają się przed urną wyborczą. Boimy się urny, że odgryzie rękę niczym rzymskie Usta Prawdy? Wstydzimy się ustronnego kącika, gdzie możemy sobie dyskretnie poskreślać wszystkich od góry do dołu? Może ciąży na nas casus żywiołowego poparcia dla przybysza znikąd – Stana Tymińskiego? A może po prostu uważamy, że tak czy siak, to wychodzi owak, albo że głosowanie nie tylko, iż nie jest cool, to na dodatek przynosi obciach?
Wielu nie dowierza politykom twierdząc, że są bytami wykreowanymi przez speców od public relation. I pewnie często tak jest. Stąd liczne przypadki upadających gwiazd rodzaju Lepper, Palikot, czy innych okazjonalnych celebrytów. Chyba po prostu trzeba się pogodzić z tą rodzimą specyfiką. Choć ciekawość mnie zżera, jak wyglądałaby Polska, gdyby do urn poszło 70 proc. wyborców. Czy byłaby lepsza, ładniejsza, sprawiedliwsza i mądrzejsza? Nie wiem. Wiadomo, że jeśli nie spróbujemy przełamać swej bierności, nigdy się tego nie dowiemy. Więc co, spróbujemy?
Bożena Ulewicz
PS. nie bierzcie przykładu z mojego kota Mizia i suczki Polci. Oni żyją w „krainie wiecznej szczęśliwości", na swój sposób.
Skomentuj
Komentuj jako gość