Coś mnie podkusiło, żeby posłuchać w radiowej dwójce Krzysztofa Globisza. Zgoła niepotrzebnie. Nie pierwszy raz łapię się na tym, żeby nie słuchać aktorów, bo często gęsto nie mają nic od siebie do powiedzenia. Nie są mędrsi od inszych ludzi, a nawet wręcz przeciwnie. Ale, że często zdarza się im grywać role mądrzejszych niż sami są w naturze, to i nie trudno o pomyłkę. W zasadzie w wypowiedzi Globisza wychwyciłam tylko jego dywagacje na temat grzebania zwierząt domowych, i dotyczące jakiejś Moniki Strzępki, reżyserki młodego pokolenia, równie cenionej przez krakowskiego aktora jak Jan Klata.
No, no - pomyślałam sobie. Nie znam, ale może warto poznać panią Strzępkę. Kim jest ta, niewykluczone, że godna następczyni Swinarskiego, Jarockiego czy Hanuszkiewicza. Wyguglowałam nazwisko, otworzył się podgląd na kilkadziesiąt linków, w tym zdjęcia pokazujące słowiańskiej urody długowłosą blondynkę, raz w pojedynkę, raz w towarzystwie bruneta z bródką i wątłym wąsikiem; okazało się – partnera zawodowego i życiowego artystki. Kliknęłam w pierwszy lepszy link i prześlizgnęłam wzrokiem po leadzie rozpoczynającym wywiad z panią reżyserką. Zdanie dotyczyło odczuć damsko-męskich i brzmiało następująco: „Ja myślałam o Pawle: "Co za smutny ch...", a on o mnie: "Co za głośna p...". No, nieźle się zaczyna. Dobrze, że choć wykropkowali. I dalej szukam oznak niezwykłości cudownego dziecka polskiego teatru. Skąd jest, jakie szkoły kończyła, co reżyseruje. Może nawet strzępki takich informacji były w tej rozmowie, ale gdy człowiek, niczym rozpędzony motocyklista z drzewem, zderza się z stwierdzeniem: „....byłam najstarsza i miałam chujowe dzieciństwo..." albo z głęboką samooceną: „Przede wszystkim byłam przemądrzałą małą pizdą", to ma do wyboru – albo spienić się z oburzenia, albo parsknąć śmiechem.
Wybrałam tę drugą opcję, ale potem, już na chłodno, zaczęłam się zastanawiać nad meandrami polskiej mowy, w której bluzg panoszy się ponad wszelką miarę i potrzebę. Co więcej, nie dzieje się to pod przysłowiową budką z piwem, czy w rynsztoku ( o który dzisiaj raczej trudno ), ale w miejscach publicznych - w środkach transportu, w szkołach, czasem na salonach. Rozumiem, że w złości, w pasji możesz człowieku posłużyć się tym, czy innym grubiaństwem. Mnie również nie zawsze stokrotki z ust się sypią w takich chwilach. Zdumiewa mnie jednak absorpcja wulgaryzmów do języka zwykłej, codziennej, spokojnej narracji, czy konwersacji. Polszczyzna nasiąkła tym śmieciem jak gąbka.
Siedziałam pewnego razu ze znajomymi w ich urokliwym ogródku, rozmawiając o tym, czy o owym, a nawet, że tak powiem, o kulturze szeroko rozumianej. Pan domu z nie pozbawioną wdzięku łagodną manierą co drugie zdanie wydalał z siebie przekleństwa, z katalogu brudów, którym w cytowanym wywiadzie z biegłością i wprawą posłużyła się pani Strzępka. To dziwne, ale przyjaźnie i z literacką poprawnością wypowiadane słowa na „k..." czy „p..." powodują, że przestają się one różnić od słów takich, jak na przykład „kaktus", czy „poziomka". Dochodzi do tego, że to, co nas razi w bełkocie mętów, czy stadionowych kiboli, w języku człowieka postrzeganego za dobrze wychowanego, a co tu dopiero mówić artysty, zaczyna być postrzegane jako mowa godna wyrafinowanego intelektualisty. Nic bardziej błędnego. Chamstwo wypowiedzi, bez względu, czy wychodzi z ust ćwoka-buraka, czy magistra sztuk pięknych, albo filozofii, nosi znamiona zwykłego prostactwa.
Wśród twórców, pożal się Boże „kultury", bełkotliwy bluzg bardzo często mieszka się z pseudointelektualnym bełkotem, podobnym do tego, który odnalazłam w recenzji, z której można dowiedzieć się więcej o emplois i osiągnięciach teatralnych pani Strzępki. „Polskość – zespół cech, który charakteryzuje wszystko, co położone na nizinie środkowoeuropejskiej pomiędzy Odrą a Bugiem. Stanowi ona swoisty stelaż-stygmat, trwale naznaczający tutejszą historię, tradycję i kulturę, a co za tym idzie także myślokształty, przekonania, poglądy polityczne oraz stereotypy. W tym właśnie miejscu ujawnia się ciemna strona „polskości" – heroiczno-nacjonalistyczne fiksacje, które tutaj zwykło się dostojnie określać mianem „patriotyzmu". O tym po raz kolejny krzyczą ze sceny Strzępka i Demirski w swojej „Bitwie warszawskiej 1920" zrealizowanej w Narodowym Starym Teatrze."
W dzisiejszych czasach już tylko takie inscenizacje są w stanie desygnować „artystę" do Paszportów Polityki i Gwarancji Kultury. Stało się pewną smutną praktyką, że promuje się ludzi, którzy niedostatek talentu i pomysłu artystycznego zastępują prymitywną prowokacją, bardzo często o treściach antypolskich, antykościelnych i antyobyczajowych, co krytycy przy wtórze klakierów windują potem do godności przenajwyższej cnoty. Mam jeszcze cichą nadzieję, że żaden dyrektor teatru nie wpadnie na pomysł, żeby pani Strzępce powierzyć wystawienie jakiejś szekspirowskiej sztuki. Musielibyśmy wtedy posłuchać takiego na przykład dialogu kochanków z Werony.
Romeo. O k......! Moja to dusza dzwoni imię moje,
Jak srebrny dźwięk ma nocą głos kochanki!
I jestże k...... słodsza muzyka na świecie?
Julia. Romeo, ty h......!
Romeo. O k.......! Luba!
Julia. O której k....... godzinie
Jutro mam przysłać?
Romeo. O dziewiątej, k.........
Julia. Dobrze.
Ja p......... Dwudziestoletni to termin. Nie pomnę,
Pocom tu ciebie ch....... znowu przywołała.
Romeo. Pozwól mi czekać, aż sobie k....... przypomnisz.
Bożena Ulewicz
ps. Z prawdziwym ubolewaniem musiałam posłużyć się w tekście pełnymi cytatami z pani Strzępki, łącznie z wyrazami uchodzącymi ogólnie za obraźliwe i obrzydliwe, ale trudno było to po prostu eufemistycznie streścić.
I jeszcze tytułem komentarza. To, co się dzieje w sferze polskiej kultury, w sztuce, szczególnie w literaturze, teatrze, plastyce, także w muzyce – zdecydowanie niepoważnej, poważną trudniej jest skaleczyć - a co następnie znajduje odbicie w pokazujących i recenzujących kulturę mediach, zawdzięczamy historycznej cezurze - 4 czerwca 1989 roku. Wraz z ta datą otworzyły się długo zamknięte drzwi, którymi wtargnął świeży powiew wolności dając artystom możliwość wypowiadania się nowym językiem, opowiadania świata w sposób niezależny, wyzbyty kontroli cenzury. Niestety, tymi samymi drzwiami chlusnęła równie silnie gnojowica i śledząc działalność niektórych pisarzy, reżyserów, dyrektorów teatrów odnoszę wrażenie, że jej poziom stale się podwyższa, a nawet rozlewa na inne dziedziny życia publicznego.
ps. Tekst został napisany na kilka dni przed upublicznieniem dialogów nagranych w eleganckiej garkuchni pana Sowy. Konsumenci spotkania przy stoliku okraszali konwersację chyba wszelkimi ogólnie dostępnymi wulgaryzmami. Poziom kulturowy tzw. elit pokazał się w pełnej krasie. Co zrobić, żeby to zmienić? Może zlecić obowiązkową codzienną lekturę Kubusia Puchatka; może z czasem nasi ministrowie zamiast obelżywych podpórek będą z wdziękiem posługiwali się przerywnikiem „bim-bom". Absolwenci np. Pembroke College mogliby to zastępować nie pozbawionym uroku „tiddely-pom". ( bu )
Skomentuj
Komentuj jako gość