Nie tylko w Wielkim Tygodniu, ale w ten czas – najczęściej, powraca do mnie obraz sprzed wielu lat. Górująca na miastem potężna bryła późnoromańskiej katedry uzbrojonej w siedem wież, na pamiątkę siedmiu świętych sakramentów, kryjących w sobie dziewięć dzwonów, z których najstarszy od blisko 800 lat bije w każdy piątek w godzinę męki Pańskiej, o 15.00.
Tyle samo lat liczy sobie sama katedra w Limburgu pod wezwaniem świętych Jerzego i Mikołaja, wzniesiona na Limburskiej Skale nad wijącą się w dole rzeką Lahn. Przed nią był również kościół, znacznie skromniejszy, wzniesiony w tym samym miejscu trzy wieki wcześniej, około roku 910. Chrześcijaństwo do Polski zawitało dopiero w pięćdziesiąt lat później. Limburska katedra symbolizuje bogatą historię Kościoła w Niemczech. Pojechałam tam pewnego wczesnowiosennego popołudnia, na dzień przed powrotem do kraju, gdzie chciałam spędzić Wielkanoc razem z resztą rodziny.
Był Wielki Tydzień, a dokładnie Wielki Czwartek. Zwiedziliśmy nieduże miasto, ze starówką pełną przeuroczych szachulcowych domeczków, wprost jak z kart baśni braci Grimm. Kolorowe zdobienia drewnianych elementów elewacji. Czyściutkie, wypucowane do błysku okienka. Tajemnicze zaułki, plątanina starych uliczek, a dalej starannie rozplanowane nowsze kwartały. Miasteczko wydawało się zupełnie opustoszałe. Nawet sklepy były już w większości zamknięte, bądź porzucone przez klientów. Najwyraźniej wszyscy oddawali się przedświątecznym domowym obowiązkom, albo błogiemu wypoczynkowi. Następnego dnia przypadał Wielki Piątek, w całych Niemczech, jeśli nawet nie obchodzony nadto uroczyście, to w każdym razie będący dniem wolnym od pracy. Stąd może te pustki w mieście. Tylko na rozległym trawniku blisko centrum dość swawolnie baraszkowała spora grupa najwyraźniej lekko napitych lub naćpanych punków. Minęliśmy psychodeliczną kompanijkę kierując się do katedry. Dojechaliśmy prawie pod same jej mury.
Planowaliśmy szybkie zwiedzanie, wykonanie kilku zdjęć, aby przed zmrokiem wrócić do Koblencji, gdzie czekało pakowanie waliz i torb podróżnych przed powrotem do kraju. Była połowa lat 80-ch i każdy, kto pamięta jeszcze specyfikę tamtych czasów, może sobie wyobrazić, czegóż to się nie wiozło z zagranicznych wojaży do kartkowej ojczyzny. Każdy „powracający" przypominał trochę juczne zwierzę. Ale póki co - pełna kultura, zachwyt starą architekturą, historią i dodatkowo muzyką. W sposób nieprzewidziany trafiliśmy na występ słynnego chłopięcego chóru katedry limburskiej. Gdzieś w kruchcie katedralnej wypatrzyliśmy niewielki plakat informujący o koncercie. W programie obszerne fragmenty Pasji według św. Mateusza J.S Bacha. Grzechem byłoby odpuszczenie sobie takiej okazji. Chórzyści już się zbierali. Na niewielkim dziedzińcu dokazywała, z właściwą dla wieku ekspresją i hałaśliwością, ponad 70 -osobowa grupa chłopców w wieku 8 – 12 lat, w długich białych albach, w asyście kilkunastu starszych i poważnych śpiewaków.
Weszliśmy do wnętrza świątyni już nie dla zwiedzania, bo na to nie było zbyt wiele czasu, ale by znaleźć jakieś porządne miejsce. Spodziewaliśmy się tłumów. O dziwo, miejsc było po dostatkiem. W kościele było wręcz pusto. Przycupnęliśmy na krzesełkach, skromnie gdzieś z tyłu, rozglądając się z mieszaniną zdumienia i niepewności, czy czasem nie trafiliśmy na jakiś elitarny zamknięty koncert. W ogromnym wnętrzu, zastawionym rusztowaniami – trwały właśnie badania konserwatorskie i na ściennych odkrywkach pojawiały się fragmenty świętych mężów o wysublimowanych, z iście gotyckiej stylistyką sylwetkach - wraz z nami do wysłuchania koncertu zasiadło niewiele ponad dwadzieścia osób. Jak na 30-tysięczne miasteczko, liczba dosyć szokująca. Po chwili pojawił się miejscowy biskup w niewielkiej asyście. Nie wiem, co Limburżanie robią zazwyczaj w Wielki Czwartek, ale z pewnością nie spędzali tego dnia w kościele. Co może specjalnie nie dziwić gdyż liczba katolików w całej diecezji limburskiej sięga ok. 30 proc. To znaczy deklarujących przynależność do Kościoła. A ilu praktykujących? Pewnie niewiele więcej jak w tej mojej historyjce.
Po przybyciu hierarchii, od strony zakrystii zaczęli wychodzić chórzyści, skupieni, w niczym nie przypominający tych rozhukanych przed chwilą chłopaków. Blisko setka osób zapełniła przestrzeń prezbiterium. Niesamowite były pierwsze dźwięki chorału, które z mocą uderzyły o sklepienie zaledwie tylko zdążyła wybrzmieć pauza wypełniona pełną koncentracji ciszą. Może dlatego nie sposób było mi zapomnieć ten dzień, starą katedrę i pełną pasji muzykę, którą lipski kantor napisał na Wielki Piątek, 15 kwietnia 1729 roku. Nigdy piękniej nie słuchało mi się Bacha, jak w tej starej, prawie pustej świątyni, choć jestem dziwnie przekonana, że z naszą garstką tej muzyki słuchał jeszcze Ktoś.
Dwa dni później zdążyłam dojechać do Ostródy. Była już Wielka Sobota. W pobliskim kościele p.w. św. Dominika Savio trwała adoracja Grobu Pańskiego, przy którym tłoczyły się uroczyste asysty strażaków w lśniących kaskach, dziewczynek w bieli, ministrantów w wykrochmalonych na sztywno komeżkach. Ławki pełne były zmieniającymi się co raz to delegacji parafian z różnych ulic, którzy do późna adorowali Chrystusa złożonego do grobu. O świcie, przy dźwiękach dzwonów i dzwoneczków, na ulice wyruszyła tłumna i dostojna procesja.
To moje zdumienie nad zagadką wiary niemieckich katolików powróciło po kilkunastu latach, gdy w małym nadreńskim kościółku odbywały się chrzciny Maksymiliana, chrześniaka męża i w blisko 20-osobowej ekipie najbliższej rodziny i zaproszonych gości tylko ojciec chrzestny po niemiecku i ja po polsku, wspólnie z księdzem aktywnie uczestniczyliśmy w liturgii i odmówiliśmy głośno Ojcze nasz. Inni może i znali modlitwę, ale jakoś jej nie podjęli.
Minęło kolejnych dziesięć lat i mąż po powrocie z uroczystości pierwszej komunii chrześniaka z rozbawieniem opowiadał o ceremonii, której przewodniczył czarnoskóry ksiądz misjonarz. Duchowny parokrotnie zwracał się do ogółu wiernych, czyli rodzin i przyjaciół przystępujących do komunii św., dopominając się, aby w odpowiednim momencie wyrzekli sakramentalne Amen. – I co się mówi? – zwracał się do potomków dawnych krzyżowców jak do dzieci – Amen!. „Amen" - grzecznie powtórzyli za afrykańskim księdzem przedstawiciele kraju, którego początki chrześcijaństwa datowane są na VIII wiek po Chrystusie.
Bożena Ulewicz
(na zdj. katedra w Limburgu, fot. HEJOKE)
Skomentuj
Komentuj jako gość