Znany mąż stanu, Donald Tusk, rzucił się ostatnio w wir pracy i nadrabia mocno nadwątloną reputację wizytami w terenie. Wprawdzie jeszcze nie przeprowadza niedowidzących przez ulicę, jeszcze nie ratuje niemowląt ześlizgujących się w wózeczkach po niebezpiecznie stromych schodach, ale jest już blisko. Podejrzewam, że gdzieś w szafie swej kancelarii trzyma przygotowany na super okazje charakterystyczny błękitny uniform z czerwonymi gatkami i pelerynką. Niewykluczone, że w zgrzebnej szacie nocami przemierza ulice miast i miasteczek zatroskany jak kalif Harun al Raszid o dobro rodaków.
Wiadomo, że za dnia w skromnym garniturze premier odwiedza prostych, zwyczajnych aż do bólu Polaków. Takich, jak ty, czy ja. Przed świętami odwiedził rodzinę zastępczą. Wytypowane dzieci z mało przekonywującym entuzjazmem rzucały się mu na szyję. Po świętach zajrzał do placówki pomocy społecznej dla starszaków. Chyba z okazji dnia babci i dziadka. Wspólna fotka ukazuje zadowolonego premiera. Nie łatwo jest wyreżyserować spontaniczność. I w tym przypadku nie można czepiać się tylko Donalda. Jakikolwiek mąż stanu, czy Tusk czy Kaczyński, wykaże chęć odwiedzenia szarego obywatela, wprawia takiego obywatela i jego rodzinę w panikę i lekką paranoję. Najpierw BOR ustali rodzinne parantele do trzeciego pokolenia, dom przeczesze, każe chałupę wyczochrać na błysk. Potem gabinet premiera ustali specjalny scenariusz i spróbuj człowieku tego nie spamiętać! A jaki to stres z szefem rządu wspólnie siorbać domowy rosół?! Ręce drżą, talerze spadają, drób trzęsie się na półmiskach gdy za kredensem czai się ochroniarz co to wszystkie oka na zupie w sekundę przeliczy.
Takie to są koszty zbliżenia rządzących z rządzonymi. Aliści są też bonusy. Dzieciaki na bank dostaną prezenty, może nawet klocki lego wspólnie ułożą z premierem. Pani domu może liczyć na bukiet kwiatów i do końca swych dni wspominać będzie chwilę, gdy dygnitarz ucałował jej dłoń z iście polską galanterią. To nie wszystko. Taka wizyta to dziejowa szansa dla całej rodziny. Nihil novi sub sole, czyli nie ma w tym nic nowego (pod słońcem). Jak świat światem spotkanie władcy z pojedynczym przedstawicielem ludu skutkowało jakimiś znamiennymi konsekwencjami. A to dzieciątkiem, jeżeli poddana była uroczą leśniczanką, lub krzepką włościanką na ten przykład. Zresztą, nawet dostojniejsze rodowo damy nie uchylały się od podobnych względów. Każden jeden chłop pańszczyźniany garnął się do władcy, gdy ten, jak Kazimierz Wielki zasiadał pod dębem sądy sprawować, aby wypłakać mu się w mankiet, a i złoty dukat pozyskać na otarcie łez za różne tam takie pańskie krzywdy i gwałty. Z kolei za II RP była dość popularna moda bezpośredniego docierania z osobistym listem do prezydenta Mościckiego. Najlepiej było dopaść go na dworcu kolejowym podczas wojaży po ówczesnej Rzeczpospolitej.
Kto nie pamięta gospodarskich wizyt towarzysza Gierka, który po lustracji nowoczesnej obory zapełnionej schludnie wyszorowanymi krasulami zaglądał do wyselekcjonowanej rodziny. Nowości toruńskie przypomniały historyczny zapis takiej właśnie wizyty na Kujawach i Pomorzu z maja 1971 roku: Po południu wybrał się do przodującego w regionie Państwowego Gospodarstwa Rolnego w Kobylnikach na Kujawach. Najpierw odwiedził Ośrodek Kultury Rolnej, potem spotkał się z miejscowymi przedszkolakami, zajrzał do mieszkania brygadzisty mechanizatora Franciszka Janowskiego, który go zapewnił: „Możecie być spokojni, towarzyszu sekretarzu, o działalność partii na kujawskiej wsi. Podjęte przez cały kraj hasło „Pomożemy" będziemy nadal z wielkim poświęceniem realizować". Brygadzista umiał się zachować. Przy takich okazjach przynajmniej w jednym gminnym sklepie pojawiały się dostawy mięsa, wędlin i masła oraz butów, rajstop, papieru toaletowego, papy, farby, a nawet telewizorów.
A dzisiaj? Dzisiaj, to insza inszość. Trudno ludowi czymś zaimponować. Sklepy pełne. Telewizor każdy ma. Jak premier wygląda, co gada, każdy widzi. Wszelako drzwi na trzy spusty mało kto przed nim zamknie. Więc jak zapuka, po staropolsku się podejmie, schabowego na talerz położy, jak będzie w lodówce. Wiadomo, że taką wizytą można wybić się na Mont Everest salonów, bądź zatonąć niczym „Bucentaure", flagowy okręt Francuzów, pod Trafalgarem. Generalnie nie należy zadawać trudnych pytań, zwłaszcza tych z gatunku egzystencjonalnych, rodzaju „Jak żyć?". Toć przecie słowiański premier, ani jakiś tam Camus, Kierkegaard, czy Kafka. Lepiej, nie pytać. Gębę na kłódkę, głowę spuścić, „ruki po szwach". PR-wcy sugerują na każde pytanie pana Tuska odpowiadać krótkim i optymistycznym – jest dobrze panie premierze.
Wiem, że dla niektórych z państwa może to być zadanie z gatunku „o jeden most za daleko". Jest jednak jeszcze jedna opcja. Zawsze przecież można wyprzedzić BOR i premiera, wziąć kartkę, długopis, skreślić parę słów i na drzwiach powiesić krótki anons: „Sorry, klimat mamy taki, że spadam do Anglii". Zresztą treść anonsu pozostawiam do osobistych decyzji drogich czytelników.
Bożena Ulewicz
Skomentuj
Komentuj jako gość