Malejącej od kilku lat liczbie powołań kapłańskich w naszej archidiecezji towarzyszyła zapewne nadzieja na zmianę. Pewnie dlatego dopiero teraz, gdy ich stan spadł do zera, światło dzienne ujrzał list pasterski rektora Wyższego Seminarium Duchownego w Olsztynie ks. dra Huberta Tryka.
Jest wiele racji w diagnozie księdza rektora, „że następujący w ostatnich latach spadek powołań kapłańskich to nie przejaw Bożego skąpstwa, ale przejaw kryzysu powołanych, którzy z różnych przyczyn nie odpowiadają na Boże wezwanie. Być może często nawet nie są w stanie tego powołania usłyszeć, a nierzadko brakuje im odwagi, by zdecydować się na tak radykalny krok, którym jest poświęcenie swojego życia poprzez chociażby rezygnację z rodziny.
Listę tych przyczyn, wewnętrznych i zewnętrznych, analizuje na łamach tej „Debaty” Zdzisława Kobylińska. Warto jednak zadać sobie pytanie, czy może być inaczej? Czy w świecie pogańskim, a z takim mamy do czynienia, seminaria mogą cieszyć się zainteresowaniem? Czy droga odejścia od Boga, na którą człowiek Zachodu wkroczył już dawno temu, ciągle przyspieszając marszu, a który dzisiaj zamienił się w galopadę, może prowadzić do seminarium? Odpowiedź jest taka, że współczesny, przebóstwiony i kompletnie odmieniony duchowo człowiek nie pasuje do wyzwań, jakie stawia przed nim kapłaństwo. Nie tylko nie jest dla niego życiowo atrakcyjne, ale zwyczajnie duchowo obce. Ale ta masowość duchowego przemienienia człowieka tłumaczy jedynie brak tłoku w seminariach. Nie wyjaśnia natomiast, dlaczego ciągle przecież liczna wspólnota katolików nie wydaje z siebie proporcjonalnej liczby kapłanów.
Ks. Tryk twierdzi, że spadek powołań kapłańskich to nie jest przejaw Bożego skąpstwa. Zadaję sobie pytanie, skąd ta pewność. Czy poza innymi, „światowymi” czynnikami, liczba zero na koncie wyświęconych w naszym seminarium kapłanów nie jest znakiem do odczytania? Nikt z nas takiej pewności mieć nie może, ale nie widzę dobrych argumentów, żeby nie dostrzec w tym ręki Bożej. Od kilku lat do modlitwy powszechnej włączono modlitwę o powołania. Może ich odwrotny skutek nie jest przypadkowy?
Kilka dni temu słuchałem w Radio Plus rozmowy ze świeżo wyświęconymi w naszym seminarium diakonami. Jeden z nich mówił o relacjach kapłanów ze współczesnym światem. O ewangelizacji świata z jednej strony, ale też wpływie współczesnego świata na duchowość kapłanów. Pomyślałem wtedy o starożytnym Rzymie. O sytuacji tamtych chrześcijan, którzy, podobnie jak dzisiaj, znaleźli się we wrogim sobie, pogańskim świecie. Co zdecydowało, że ich misja nauczania Chrystusa okazała się tak skuteczna? Oczywiście przyczyn jest wiele, ale jedna, w kontekście dzisiejszej sytuacji Kościoła, wybija się na plan pierwszy: tamci wyznawcy Chrystusa żyli głębokim przekonaniem, że „chrześcijanie mieszkają na świecie, lecz nie są z tego świata”. Oddając Cezarowi to, co należy do Cezara, a Bogu to, co należy do Boga, nie zmierzali do kompromisu z tamtym światem. Lojalność wobec cesarza nie oznaczała zgody na jego przebóstwienie. Chcąc prowadzić Rzymian do Chrystusa nie godzili się na wprowadzenie do rzymskiego Panteonu swojego Boga. Słynny spór Symmacha ze św. Ambrożym o obecność posągu bogini Zwycięstwa w auli Senatu był sprzeciwem wobec symbolu rzymskiej tradycji, co podkopywało fundamenty państwa i utrudniało próby jego ratowania. Pomimo to św. Ambroży twierdził, że nie można pogodzić prawdy i fałszu.
Sięgam po tak dalekie, choć moim zdaniem adekwatne do obecnej sytuacji analogie, ponieważ zastanawiam się nad istotnością naszego niepokoju o stan kapłańskich powołań. Daleki jestem od lekceważenia problemu, ale uważam, że cudowny, wymodlony ich wzrost niewiele w sytuacji Kościoła zmieni. Co najwyżej utwierdzi nas w przekonaniu, że wszystko idzie w dobrą stronę.
A przecież nie idzie. Kościół głosi prawdę Ewangelii, ale nie mówi człowiekowi prawdy o nim samym. O jego kondycji i przyczynach tego stanu. Nie mówi o jego bożkach, którymi zastąpił prawdziwą wiarę. O prawach człowieka, równości czy wolności, które, pozbawione wyższego umocowania, stały się językowym rytuałem. Ciągle powtarzanym i zmienianym, w zależności od okoliczności i interesów. Nie mówi wreszcie o pułapce demokracji, bo namawiając chrześcijan do uczestnictwa w jej rytuałach, stał się częścią systemu z zasady wrogiemu Kościołowi.
Czy ważne, ilu kapłanów hierarchicznego Kościoła opuści seminaria, skoro idą nauczać będąc pod wpływem hipnotyzującej siły idei równości? Namawianie wiernych do uczestnictwa w powszechnym głosowaniu (często po sankcją grzechu!) jest pokłonem składanym liczbie, z której nie może wyłonić się żadna jakość. Jest nakłanianiem do uczestnictwa w rytuale, który nie objawia żadnej „woli suwerena”, bo suma woli wszystkich nie tworzy woli powszechnej. Co najwyżej fundament dla partyjnych oligarchii.
Jeżeli nie demokracji, z jej wypaczoną ideą równości i kultem masy, to czemu przypisać postępujące barbarzyństwo obyczajów, powszechne chamstwo, bylejakość, odrzucenie wszelkich, nie tylko religijnych autorytetów, upadek kultury i wszystkiego co w człowieku wyższe i szlachetne? Ile bezskutecznych apeli Episkopatu do polityków jeszcze trzeba, aby dostrzec, że plemienne podziały to żywioł demokracji, a troska o dobro wspólne to pusty, sprzeczny z istotą systemu komunał?
Tak więc mamy demokratycznego człowieka, który wygonił ze swojego życia Boga i nie potrzebuje jego kapłanów, a z drugiej strony Kościół, który wpędza chrześcijan w objęcia pogańskiej demokracji. Czy to zatem przypadek, że galopującej sekularyzacji towarzyszy proces upadku „boga demokracji”?
Jestem przekonany, że człowiek Zachodu, złamany własną pychą i zmęczony chaosem swojego świata wróci do pewników, które wykraczają poza horyzont jego rozumu. I nadzieję, że mój Kościół także wróci do siebie. Z kapłanami prawdy, nie demokracji.
Bogdan Bachmura
Prezes Stowarzyszenia „Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog, publicysta
Skomentuj
Komentuj jako gość