Określenie „kacap” towarzyszyło pokoleniom Polaków od dzieciństwa. W tym jednym słowie- pigułce skondensowaliśmy cały negatywny ładunek emocji w stosunku do Rosjan. Wszystkie historyczne traumy, mieszaninę strachu i pogardy oraz poczucie kulturowej wyższości. Tkwiący w nas obraz kacapa-prymitywa umacnialiśmy niezliczonymi opowieściami ojców i dziadów, zwłaszcza z czasów wojny, ośmieszającymi anegdotami i kawałami.
Jeżeli ten archetyp kacapa w ciągu ostatnich dekad nieco przygasł, to teraz, za sprawą wojny na Ukrainie przeżywa prawdziwy renesans. Rosnące poparcie Rosjan dla agresji na Ukrainę, w tym dużej części elity intelektualnej, a przede wszystkim ich zbiorowa podatność na skrajnie prymitywną i mało wyszukaną propagandę zaskakuje i zdumiewa.
Ilość analiz o podłożu cywilizacyjnym, historycznym czy kulturowym pozwala wniknąć w głąb rosyjskiej duszy, zrozumieć rosyjskie DNA. Pojąć źródło ich mocarstwowych tęsknot, stosunek do władzy, a co za tym idzie, bezkrytyczną wiarę w przesłanie oficjalnej propagandy. Im więcej zaś wiemy, tym bardziej utwierdzamy się w przekonaniu, że kacap, to jednak kacap. Nie to co my, kacapa przeciwieństwo. Naród organicznie przywiązany do wolności, której DNA wysysamy z mlekiem matki, którego naturalnym stanem jest utrwalona wiekami niewoli podejrzliwość wobec wszelkiej władzy, a co za tym idzie, jej propagandy. Taki naród zatruć umysłów byle czym sobie nie pozwoli.
Kłopot w tym, że raporty Antoniego Macierewicza nie powstają w Rosji i nie dotyczą zamachu dokonanego na rosyjski samolot w Polsce. Macierewicz i jego permanentnie działająca podkomisja, to nie klon putinowskiej propagandy, lecz produkt jak najbardziej nasz, rodzimy. To nie Rosjanie, ale miliony Polaków, spoglądających z wyższością na łatwowiernych kacapów, łykają jak pelikany zamachową papkę. Czego w niej nie było? Sztuczna mgła, bomba termobaryczna, trotyl, strzały z pistoletu, a ostatnio dwa ładunki wybuchowe: w skrzydle i centropłacie. Okazji, by niebezpiecznie stygnącą potrawę odgrzać na wojennym ogniu walczącej Ukrainy także nie przepuszczono. Wszelkie wątpliwości co do zleceniodawcy zamachu, jeżeli jeszcze istniały, także zostały ostatecznie rozwiane. A to za sprawą wojennych okrucieństw Putina, bo „jest zdolny do wszystkiego”.
„Kucharze”, którzy takie dania do narodowego wierzenia przygotowują, czy to rosyjscy, czy polscy, muszą trafić w poczucie narodowego „smaku”. O specyfice rosyjskiego podniebienia już wspomniałem. Polskie wykształciło się na historycznie uzasadnianym poczuciu krzywdy, głównie ze strony Rosjan i Niemców oraz wynikającej stąd naszej skłonności do uderzania się w cudze piersi. To dlatego miliony Polaków, uważających się za lepszych i czujniejszych od podatnych na prostacką propagandę Rosjan, dało się wkręcić w ten obłędny taniec wokół smoleńskiej brzozy.
– Spotkanie polskiego bałaganu z rosyjskim bardakiem – krócej i trafniej niż to zrobił Rafał Ziemkiewicz nie można było ująć istoty i przyczyny tragedii smoleńskiej. Ale do zamachowej narracji pasuje tylko jedna, rosyjska część tej analizy. Polski bałagan, zwłaszcza jeśli pytania dotyczą kapitana Arkadiusza Protasiuka, budzą nerwowe reakcje. Do tego stopnia, że padają zarzuty o niestosowności atakowania człowieka, który nie może się bronić. Nic dziwnego. Nic tak nie podważa sensu zamachowej narracji jak bezduszne pytania o zachowanie podstawowych procedur.
Protasiuk to najbardziej tragiczna postać smoleńskiej katastrofy. To on, jako drugi pilot, był świadkiem nacisków wywieranych przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego na kapitana Grzegorza Pietruczuka, który ze względów bezpieczeństwa odmówił w 2008 r lotu do Tbilisi. Nigdy się nie dowiemy, czy twarda postawa tego człowieka nie uratowała wtedy życia prezydentowi Kaczyńskiemu.
Los chciał, że to właśnie kapitan Protasiuk, jako drugi pilot, był świadkiem tego niefortunnego zdarzenia, a później dowodził samolotem lecącym do Smoleńska. Jego śmierć zabrała najważniejsze tajemnice tego feralnego lotu. Gwałtowny bieg wypadków w ostatniej fazie lotu mógł zachwiać równowagą i pozbawić zimnej krwi każdego. Błędy jakie popełnili rosyjscy kontrolerzy lotu są ewidentne, choć sprzęt którym dysponowali uniemożliwiał im precyzyjne naprowadzanie samolotu przy złych warunkach pogodowych.
W 2011 r. Kornel Morawiecki postawił tezę, że rosyjscy kontrolerzy, tak jak polscy piloci chcieli, żeby się udało, żeby odlot na zapasowe lotnisko nie zakłócił zaplanowanej uroczystości. Moim zdaniem to sedno problemu z jakim mierzymy się od tylu lat. Z tego połączonego chciejstwa, bałaganu na wieży kontrolnej i kiepskiego sprzętu jakim dysponowali kontrolerzy lotu wziął się ciąg zdarzeń do jakiego dojść nie powinno. Problem w tym, że to kapitan Protasiuk ostatecznie decydował czy samolot z polską parą prezydencką i wieloma znamienitymi osobami na pokładzie znajdzie się w pobliżu lotniska. A danych, żeby zachować daleko idącą ostrożność było dostatecznie wiele. Polscy piloci mieli pełną wiedzę na temat fatalnego stanu wyposażenia lotniska. Pogoda nad lotniskiem była zmienna, ale ostrzeżenia przed złą widocznością otrzymywali kilkakrotnie. Miarą parcia na lądowanie jest dialog kapitana Protasiuka z polskim pilotem jaka-40, któremu godzinę wcześniej udało się cudem wylądować, zapewne dzięki dużo niższej prędkości nalotu tej maszyny. Rozmowa miała miejsce na 17 minut przed katastrofą TU154.
– Wiesz co, ogólnie rzecz biorąc, to piz... tutaj jest. Widać jakieś 400 metrów i na nasz gust podstawy są poniżej 50 metrów grubo – mówi członek załogi Jaka. Protasiuk odpowiada, że mimo to spróbuje podejścia i ewentualnie odejdzie na drugi krąg. Jak brzmi odpowiedź pilota jaka? „No, nam się udało w ostatniej chwili wylądować. No, natomiast powiem szczerze, że możecie spróbować, jak najbardziej”.
Czy w takiej sytuacji rosyjscy zamachowcy byli jeszcze do czegoś potrzebni?
Teoria zamachu, jeśli potraktować ją serio, rodzi niewygodne pytania. Na przykład, czy organizatorzy zamachu mogli się spodziewać, że polski pilot, nie będąc ich człowiekiem, aż tak bardzo dopasuje się do scenariusza spiskowców? Pytanie drugie, równie absurdalne, ale nie przy teorii zamachu, dotyczy ładunków wybuchowych w samolocie. Miały być założone podczas przeglądu samolotu u przyjaciół Rosjan. Latały z prezydentem przez kilka miesięcy, nie wiemy tylko, dlaczego nie wykryły ich służby pirotechniczne. Jak to się stało, że tak pryncypialny w swoich zamachowych dociekaniach Macierewicz nie badał wątku ewentualnej współpracy polskich służb odpowiedzialnych za kontrolę samolotu z rosyjskimi zamachowcami? Jak to wytłumaczyć? A może ci, którzy podają teorię zamachu do powszechnego wierzenia, sami są ludźmi małej wiary? Może to tylko nagonka, której zlecono niekończącą się pogoń za króliczkiem? Z korzyścią dla partii i – jeszcze większą –Władimira Putina. To ostatnie jest najbardziej upokarzające. Zwłaszcza dzisiaj. Największym beneficjentem partyjnych harców jest bowiem przywódca Kremla. Bez nakładu sił i środków, przetrzymując jedynie wrak samolotu, wywołał rękami polskich „patriotów” wewnątrz narodowe tsunami, którego skutki dźwigać będą pokolenia. Polski bałagan i ruski bardak. Tyle wystarczy, aby zrozumieć przyczyny tej tragedii. Po to, by stało się to, co najważniejsze: żeby wreszcie zapanowała cisza nad tą trumną, a my przestali wychodzić na ruskich kacapów.
Optymistyczne jest to, że samolotem prezydenta Andrzeja Dudy znów dowodzi pilot dla którego procedury mają pierwszeństwo przed klimatem politycznych celów. Spotkanie z prezydentem USA było najważniejszym wydarzeniem dla urzędującego prezydenta Polski. Sztubacka gestykulacja jaką było widać przy powitaniu z prezydentem Bidenem robiła fatalne wrażenie. Andrzej Duda nie musiał tej żaby łykać, gdyby organizatorzy tak ważnych lotów prezydenta brali pod uwagę konieczność ewentualnego użycia samolotu zapasowego. Najważniejsze, że samolot zawrócił, choć mógł próbować, bo „polscy piloci to nawet na wrotach stodoły potrafią lądować”. Może smoleńska danina, stanowczo zbyt wielka, jednak nie poszła na marne.
Bogdan Bachmura
Prezes Stowarzyszenia „Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog, publicysta
Skomentuj
Komentuj jako gość