40 lat temu Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego wprowadziła na terenie całej Polski stan wojenny. Tzw. wojna polsko - jaruzelska była odpowiedzią na powstanie Solidarności – największego wyzwania przed jakim stanął reżim komunistyczny w powojennej Polsce.
Rok temu 30 - letnia III RP stanęła przed swoim największym, dotychczasowym wyzwaniem – wojną z wirusem, który podobnie jak „wirus komunizmu”, zainfekował wielkie obszary świata.
Budowanie analogii pomiędzy tymi odległymi w czasie wydarzeniami wydaje się z istoty rzeczy karkołomne. A jednak coś jest na rzeczy, bo te same hasła, obrony wolności i zachowania bezpieczeństwa, stanowią oś sporu w obu tak różnych przecież wojnach.
Wojna polsko-jaruzelska to był konflikt między MY i ONI. Pomimo internowania 10 tys. najaktywniejszych działaczy Solidarności i wozów pancernych na ulicach miast, w wielu zakładach pracy ludzie w obronie wolności stawili czynny opór. W Kopalni Wujek zginęli ludzie, ruszyły pierwsze podziemne drukarnie, a w ślad za tym kolportaż. Walkę podjęła niewielka część z 10 mln członków Solidarności. W sytuacjach ekstremalnych to rzecz normalna, ale wsparcie milionów Polaków czuliśmy na każdym kroku.
Na początku wojna z coronawirusem była konfliktem pomiędzy MY i ON. Społeczeństwo contra Covid19. Początek pamiętamy wszyscy. 300-400 zachorowań dziennie, a w naszym województwie przez długi czas tylko jedna ofiara śmiertelna. Jednak pomimo drakońskich ograniczeń niemal wszystkich dziedzin życia i towarzyszących im licznych absurdów, obrońców wolności nie było widać. Siedzieli potulnie w domach, wyglądając przez okna na wymarłe ulice miast. Nawet spór o majowe wybory prezydenta „wolnościowców” nie poruszył. Mają różne zdanie, ale w granicach tego, co proponują wystraszone partie. O normalne „święto demokracji”, przy urnach, nikt przy poziomie 400 zachorowań nie walczył.
Daję dolary przeciwko orzechom, że gdyby modlitwy o szczepionkę zostały wtedy nagle wysłuchane, poziom zaszczepienia byłby bliski 100 proc. Wszystko się zmieniło, gdy szczepionki rzeczywiście powstały, a poziom zachorowań sięgnął kilkudziesięciu tysięcy dziennie. Wtedy dała o sobie znać nieznana od 30 lat eksplozja indywidualnej wolności, która objęła ok. 50 proc dorosłych Polaków. Na jej drodze stanęła władza ze swoimi podejrzanymi szczepionkami. Konflikt przeszedł do trójkąta MY-WY-ON.
Wtedy zacząłem zadawać znajomym, tym dobrze pamiętającym czasy komuny, pytanie, czy wtedy przymus szczepień był kojarzony jako przejaw zamordyzmu. Nikt takich skojarzeń nie pamiętał, bo po prostu kwestia tego obowiązku nie wchodziła w obszar konfliktu MY-ONI. Była wspólną sprawą ochrony przed widocznymi wszędzie strasznymi skutkami choroby Heinego-Medina, świeżo opanowanej gruźlicy czy ospy.
Nie ulega wątpliwości, że dzisiaj rządy wszystkich państw znacząco dotkniętych pandemią chciałyby wprowadzenia przymusu szczepień. To z ich perspektywy jedyny, realny sposób na jej względne opanowanie i tym samym wypełnienie podstawowego zadania jakie przed nimi postawiono.
Premier Mateusz Morawiecki tłumaczył niedawno zwłokę z zastosowaniem obostrzeń instynktem wolnościowym Polaków. Gdy przeciwko szczepieniom, czynnie dając wyraz swojej postawie, jest ponad 40 proc. rodaków, którzy w dodatku powołują się na wolność wyboru, a zdecydowana większość jest przeciwko daleko idącym obostrzeniom, to takie argumenty świadczą o poczuciu politycznego realizmu. Ale czy naprawdę w tym wszystkim chodzi o wolność?
Gdy rozmawiam z ludźmi, którzy nie chcą się zaszczepić, to jedynym argumentem jaki słyszę jest strach przed przyszłymi skutkami niedostatecznie sprawdzonych szczepionek. Gdy z takiej wolności korzysta wychowawczyni w przedszkolu albo nauczycielka w szkole, wysyłając całe grupy i klasy na kwarantannę, a ich rodziców na przysłowiowe drzewo (mam tu na myśli konkretne, znane mi przypadki z Olsztyna), gdy na dodatek szanowni pedagodzy (podobnie jak pozostali pracownicy) nie mogą być nawet przepytani na okoliczność zaszczepienia, to czy słowo wolność ma tu prawidłowe zastosowanie?
Dla liberałów i liberalizmu wolność to słowo kanoniczne. Ale tak rozumiana, że wolność jednych nie może istnieć kosztem innych. Z kolei w nauczaniu Kościoła wolność staje się wartością dopiero w łączności z odpowiedzialnością. Zwłaszcza, gdy dotyczy troski o dobro wspólne. Dlatego ogłoszenie: nie będę się szczepił, nie jest żadnym manifestem wolności, ale wyrazem troski o własne bezpieczeństwo. Troski uprawnionej, ale w swojej istocie egoistycznej, pozbawionej kontekstu wspólnotowego.
Covid19 pojawił się w czasie kwitnącej od dziesięcioleci w państwach demokratycznych wyprzedaży wolności obywatelskich w zamian za coraz to nowe formy opiekuńczości państwa. Miłościwie nam panujący demokraci pełnymi garściami czerpali z nieustannej możliwości takiego powiększania zakresu swojej władzy. Wystarczyło zagnać suwerena do urn wyborczych po tzw. mandat do rządzenia i rządzić po swojemu, czerpiąc pełną łychą w zamian za rozdawanie nie swoich pieniędzy.
Gdy na arenę dziejów wszedł bez pytania Covid19, okazało się, że demokratyczny kij także ma dwa końce. Metaforyczny do tej pory suweren zaczął być potrzebny walczącej z epidemią władzy nie tylko przy urnie. Nie jako wyobrażony konstrukt, ale realny podmiot zdolny dzielić odpowiedzialność z walce z niewidocznym i ciągle mutującym przeciwnikiem.
Kłopot w tym, że taki zbiorowy byt nie istnieje, a minister Niedzielski swoje apele o odpowiedzialność może równie dobrze adresować na Berdyczów. Istnieje natomiast zbiór luźnych elektronów, które po swojemu kalkulują, kiedy strach przed wirusem lub prawnymi ograniczeniami weźmie u nich górę nad obawami przed szczepionką. A zbiorowo oczekują, że władza sobie z epidemią poradzi. Najlepiej bez obostrzeń, a tym bardziej przymusowych szczepień. Po to przecież zostali wybrani.
Wprowadzenie stanu wojennego było wyzwaniem rzuconym naszym marzeniom i naszym wyobrażeniom o wolności. Oczywiście tej prawdziwej – zachodniej. Gdy zwycięscy, raczyliśmy się jej pierwszymi haustami, papież – Polak przestrzegał przed skutkami jej przedawkowania. Ale z naukami Jana Pawła II jest jak u Stanisława Lema: nikt nie czyta, a jeśli czyta, to nic nie rozumie, a jeśli nawet rozumie, to nic nie pamięta. Nadzieja w „chińskim wirusie”. Może dar od Komunistycznej Partii Chin pozwoli zrozumieć, co z wywalczoną wolnością zrobiliśmy.
Bogdan Bachmura
Prezes Stowarzyszenia „Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog, publicysta
Skomentuj
Komentuj jako gość