Bardzo bym sobie życzył, żeby prezydentem został kiedyś poeta, tak jak Vaclav Havel w Czechach, albo jakiś szanowany profesor, autorytet, ktoś pozapartyjny, kogo pozycji nie podważałyby żadne strony politycznego sporu.
Ja także, podobnie jak autor tych słów, Jakub Kornhauser, brat Agaty Kormhauser i szwagier prezydenta Andrzeja Dudy, chciałbym, aby prezydentem Rzeczypospolitej był KTOŚ, a nie któś.
To oczywiste, że osoba, którą chcielibyśmy nazwać przywódcą, ojcem narodu nawet, biegunowo odbiega od pijarowskich produktów, stworzonych na potrzeby kampanii wyborczej. Naiwnością byłoby jednak sądzić, że to wykonywana profesja decyduje o jakości prezydentury. Zarówno Andrzej Duda jak i Rafał Trzaskowski to ludzie wykształceni i w pełni świadomi tego, w czym biorą udział. Prezydenta tworzą okoliczności w jakich rodzi się jego przywództwo. Vaclava Havla nie „stworzyła” demokracja lecz dziejowy moment odzyskania wolności przez Czechów. Podobnie jak w Polsce Lecha Wałęsę, choć z zupełnie innym efektem końcowym.
Współczesnych polityków kształtują okoliczności dekadenckiej, masowej demokracji. A te, od czasu wprowadzenia powszechnego głosowania, zasadniczo się nie zmieniły. Tocqueville pisał, że w okresie pokoju politycy demokratyczni są w większości miernotami. Przypisywał to ucieczce od polityki ludzi wybitnych, którzy chętniej spełniają się poza polityką. Ale już bardziej nam współczesny Ortega y Gasset, zdegustowany masowością demokracji, zwracał uwagę, że Masa śmiertelnie nienawidzi wszystkiego, co nie jest nią samą. Jeśli do tego dodamy ducha partyjniactwa jaki unosi się nad wyborami i skrojonymi na miarę oczekiwań partii kandydatami, to mamy sito, przez które żaden szanowany profesor, zwłaszcza pozapartyjny, o poecie czy jakimś filozofie nie wspominając, nie ma widoków się przecisnąć.
Innymi słowy, czasy miłościwie nam panującej liberalnej demokracji, wspartej ludycznym duchem internetu, to nie tylko maszynka do pozbawiania złudzeń o jakimś powszechnym autorytecie, ale często narzędzie do odzierania ludzi z elementarnej godności.
Andrzej Duda i Rafał Trzaskowski (obaj z łatką obrońców pedofilów) to modelowe postacie skrojone podług masowych gustów i partyjnych celów. Nie na darmo mówi się, że Andrzej Duda uratował władzę Prawu i Sprawiedliwości, a Rafał Trzaskowski uchronił przed zagładą Platformę Obywatelską. A łatwo nie było. Kandydat PO musiał wystąpić w worku pokutnym i publicznie łykać żabę fałszywego żalu za grzechy potępienia 500+ i wydłużenia wieku emerytalnego. Zaś Andrzeja Dudę, gdy tylko poczuł się zwycięzcą, naszła szczera refleksja, że podczas kampanii wyborczej emocje momentami szły za daleko. I dlatego zaprosił swojego rywala celem uściśnięcia ręki. Ale temu ręki zabrakło i wszystko zostało po staremu. Bez ręki. Ale także - jeszcze niedawno rzecz nie do pomyślenia – bez debaty obu kandydatów. Zresztą może i dobrze, wszak monolog to oszczędność czasu w porównaniu z rozmową.
Wniosek prof. Antoniego Dudka z tego wszystkiego jest taki, że Cała ta kampania była monstrualnym oszustwem, ponieważ obaj kandydaci mówili o sprawach i składali obietnice na które nie mają żadnego wpływu. Zarzut może celny, ale oderwany od demokratycznych realiów. Gdyby kandydaci skupili się na tym, co realnie mogą i powinni robić, zamiast przyciągającego masowe emocje starcia demagogów, mielibyśmy wyborcze danie dla koneserów.
Mark Twain z właściwą sobie przenikliwością zauważył, że Prawda jest dziwniejsza od fikcji, a to dlatego, że fikcja musi być prawdopodobna. Prawda – nie. Widać z obietnicami kandydatów było podobnie. Może łatwiej jest uwierzyć, że ludowi za wstawiennictwem prezydenta od czasu do czasu coś od partii skapnie (zwłaszcza, gdy jest nim Andrzej Duda) niż w to, że okaże się on skutecznym obrońcą Konstytucji i państwa prawa przed głodną władzy partią.
O pierwszych pięciu latach prezydentury Andrzeja Dudy można powiedzieć, że z należytą starannością wypełnił postawione przed nim zadanie strażnika celów wyznaczonych przez partię i jej prezesa. Nie bez wątpliwości i wewnętrznych rozterek zapewne, choć okazywanych z należytą powściągliwością i respektem. Jedyna prawdziwa próba wybicia się na ograniczoną podmiotowość, podjęta w związku z inicjatywą zmian w konstytucji i organizowanymi w miastach wojewódzkich spotkaniami przedreferendalnymi, skończyła się wstydliwym blamażem. Po tym bolesnym doświadczeniu, będącym sprawdzianem charakteru i zdolności przywódczych, prezydentowi Dudzie pozostała rola notariusza partii.
Nie twierdzę, że tak musiało być. Andrzejowi Dudzie, człowiekowi o solidnym, prawniczym wykształceniu, potrzeba odrobiny swobody, poluzowania ciasnego gorsetu partyjnego autorytaryzmu. To jedyny sposób, aby z niego, podobnie jak z każdego, kto znajdzie się na jego miejscu, wydostać maksimum tego, co jest możliwe. Warunek podstawowy, o czym już na łamach „Debaty” wielokrotnie pisaliśmy, to jedno-kadencyjna, za to długa, minimum dziesięcioletnia prezydentura. Wiele osób ma nadzieję, że z tego właśnie powodu druga i ostatnia zarazem kadencja Andrzeja Dudy okaże się znacząco inna. Bardzo bym chciał, ale lista wątpliwości jest niepokojąco długa. Przede wszystkim dlatego, że pozostałe do wyborów parlamentarnych trzy lata będą kolejną odsłoną partyjnej walki na śmierć i życie. Z ważną i jednoznacznie określoną rolą prezydenta Dudy. Jeżeli postępujące w szeregach PiS zepsucie władzą doprowadzi do jej utraty, to dopiero wtedy prezydenta Dudę czeka dwuletni sprawdzian z prawdziwego przywództwa. To byłby najlepszy czas na choćby częściowe spełnienie marzeń jego szwagra o dobrej prezydenturze. Problem w tym, że dla Andrzeja Dudy może być za późno. Demokracja to królestwo człowieka pospolitego i sprawujących rząd dusz demagogów. Tutaj ruch od wielkości do miałkości odbywa się tylko w jedną stronę, a perswazja, dzięki codziennym dawkom propagandowej somy, jest znieczulająco łagodna, choć skuteczna. Zespół Lady Pank śpiewał kiedyś: Strach się bać, nie ma jak przed demokracją zwiać. Pomimo wątpliwości, szczerze życzę prezydentowi Andrzejowi Dudzie, aby znalazł kiedyś w sobie dość siły i dla dobra ojczyzny zwiał przed demokracją.
Bogdan Bachmura
Prezes Stowarzyszenia „Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog, publicysta
Skomentuj
Komentuj jako gość