Carl von Clausewitz powiedział, że wojna jest kontynuacją polityki innymi środkami. Ale może być na odwrót. To polityka może być kontynuacją wojny innymi środkami. Ale tak być nie musi. Konstytucyjny liberalizm, przez swoją zasadę „rządów prawa”, zamiast wojny „wszystkich ze wszystkimi”, umożliwił pokojowe prowadzenie polityki. Wolne wybory, umożliwiając dostęp do władzy i pokojową wymianę rządzących, wprowadziły pomiędzy suwerena a poddanych prawo, zamiast siły.
Tak wyglądały obiecujące początki konstytucjonalizmu. Ale gdy suwerena-króla zastąpił suweren ludowy, a polityka przeniosła się pomiędzy rywalizujące partie polityczne, politykę pokoju stopniowo zaczęła wypierać polityka wojenna. Rosnące w siłę partie, rywalizujące o władzę „ogniem niezgody i dymem wyrazów”, coraz częściej zamieniały rządy prawa na wojenne rządy przy pomocy prawa.
Polska, zwłaszcza za rządów PiS, jest modelowym przykładem rewolucyjnej polityki wojennej. Wprawdzie stopniową zamianę polityki pokojowej na wojenną rozpoczęła Platforma Obywatelska, ale twórczego jej udoskonalenia w kierunku nieustającego konfliktu dokonało Prawo i Sprawiedliwość, podporządkowując sobie instytucje stworzone do łagodzenia konfliktów i służące do kierowania ich na drogę pokojową.
Gdzie w tym wszystkim jesteśmy my-ludowy suweren? Wojenna propaganda dziennikarskich najemników i specjalistów o PR zamieniła nas w podzielonych na plemienne sektory kiboli, którzy mogą, po kilku latach biernego kibicowania, dać upust swoim emocjom i zagłosować na któryś z wojennych obozów.
Jak podkreśla wybitny teoretyk demokracji Giovanni Sartori, rozróżnienie pomiędzy wyborem polityki jako stanu wojny i polityki nastawionej na pokój ma dla demokracji liberalnej znaczenie fundamentalne. W pierwszym przypadku prawo ustanawia siła parlamentarnej większości i posłuszne politykom instytucje kontrolne. W drugim – szanuje się wpływ parlamentarnej mniejszości na stanowienie prawa, zaś do rozwiązywania konfliktów dąży za pomocą sądów i zgodnych z prawem procedur.
Rola prezydenta jako strażnika konstytucji jest dla kierunku w jakim zmierza polityka kluczowa.
W tym kontekście prezydenta Andrzeja Dudę śmiało i bez cienia przesady można nazwać prezydentem wojennym. Nie przywódcą wprawdzie, raczej „malowanym królem”, bez mrugnięcia oka realizującym zadania dla których go na tak ważny odcinek frontu wydelegowano. Nie bez minimalnego oporu wprawdzie, ale, jak pokazała ostatnio próba odwołania Jacka Kurskiego, lepiej skalę buntu najpierw z dowództwem uzgodnić, niż kolejny raz wyjść na Adriana.
Małgorzata Kidawa-Błońska swoją nieudolnością prowadzenia wojennych gier rozbroiła elektorat PO, wprowadzając w szeregi partyjnego wojska defetyzm i zwątpienie. Przez moment jedna z barykad się rozstąpiła, stwarzając możliwość rywalizacji z Andrzejem Dudą kandydatom zdolnym naruszyć frontową logikę polskiej polityki. Wraz z wejściem do gry Rafała Trzaskowskiego wojsko wróciło na barykady. Wprawdzie Trzaskowski, podobnie jak pięć lat temu Andrzej Duda, obiecuje „wspólną Polskę”, ale jego wyborcy odzyskali wojennego ducha i bojowy wigor, bo wiedzą o co i po co ta wojna tak naprawdę się toczy.
Polska od dawna tak bardzo nie potrzebowała prezydenta. Nie Andrzeja Dudy z PiS-u, czy Rafała Trzaskowskiego z Platformy. Formalna rezygnacja z przynależności do partii wody w wino nie zamieni. Co najwyżej przeformuje partyjnego żołnierza na zielonego ludzika. Polska potrzebuje prezydenta, który rozumie, że jego zadaniem jest poskramianie wojennych zapędów polityków konstytucyjnym legalizmem. I odwagę, aby temu zadaniu sprostać. Jednak wszystko wskazuje na to, że innej niż wojenna alternatywy w Pałacu Prezydenckim i tym razem nie będzie.
Pozostaje rozważyć, który z dwóch najważniejszych kandydatów daje większe szanse na przywrócenie choćby elementów pokojowej kultury politycznej. Andrzej Duda to karta zgrana i odkryta i tylko chęć odwetu za bezmyślne poniewieranie mogłaby coś tutaj zmienić.
Rafał Trzaskowski znalazł się w roli Andrzeja Dudy, który pięć lat temu z wiarą w zwycięstwo gonił Bronisława Komorowskiego. Nie sposób nie docenić sprytu z jakim żongluje hasłami narodowego pojednania, mówiąc jednocześnie, że coraz częściej słyszy od Polaków hasło „mamy dość”. „Cwana gapa” próbuje w ten sposób nie tylko stanąć na czele oporu przeciwko obecnej władzy, ale skojarzyć się z coraz powszechniejszymi ruchami protestu na całym Zachodzie.
Ja również mam dość rządów Prawa i Sprawiedliwości. I oceniam przebiegłość Trzaskowskiego. Ale stanąć w tej sprawie w jednym szeregu z Rafałem Trzaskowskim i „jego” Platformą, to jak doświadczyć zaniku pamięci bez wcześniejszego udziału we władzy tej partii. Bo tylko to mogłoby taką amnezję po rządach „obrońców Konstytucji” i wolnych mediów usprawiedliwić.
Tak czy owak wygląda na to, że wybory prezydenta znów się odbędą. Tylko tym razem z głosowaniem, a nawet z kandydatami. Wierzyć się nie chce, ale naprawdę tak to wyglądało. Batalia, która poprzedziła wspólne ustalenie daty wyborów sięgnęła najwyższych pięter absurdu. Jej powodem nie był bynajmniej strach przed „mordowaniem Polaków”, lecz wojenne wzmożenie, które wtedy frontowym taktykom się opłacało. Nagle wszystko ucichło, choć liczba zachorowań osiągnęła szczytowe wartości. Co stało się powodem wyborczego rozejmu na górze? Świadomość, że w obliczu powszechnego rozluźnienia nastrojów, wojenne przedstawienie gwałtownie traci widzów. Być może jest to jedyny trop, który prowadzi do wejścia na pokojową ścieżkę polityki. O zbyt dużą stawkę dzisiaj gra się toczy, zbyt wiele majątków jest zagrożonych utratą władzy, aby politycy sami z siebie zaniechali bezpardonowej walki. Być może jedyna możliwość zmiany, to utrata publiczności. Frank Zappa powiedział, że polityka jest jedną z gałęzi przemysłu rozrywkowego. Tylko czy lud kiedykolwiek zrezygnował z rozrywki? Nawet, jeśli towarzyszy jej wojenne okrucieństwo?
Bogdan Bachmura
Prezes Stowarzyszenia „Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog, publicysta
Skomentuj
Komentuj jako gość