12 maja 2020 roku. 595 nowych zachorowań na koronowirusa. Smutny rekord, który trudno uznać za przypadek. Wszystko bowiem wskazuje na to, że to rezultat wyborów, które odbyły się 10 maja. Ale przecież mogło być znacznie gorzej. Aż strach pomyśleć, do czego dojść by mogło, gdyby dosłownie dwa dni wcześniej dwóch zwykłych posłów, choć jednak prezesów, nie odwołało głosowania!
Niestety, ich subtelnie wyrażona pod adresem Sądu Najwyższego sugestia, aby ten unieważnił odbyte bez głosowania wybory, spotkała się z chłodnym, nie wróżącym nic dobrego przyjęciem. Na szczęście, w poczuciu odpowiedzialności za państwo, na wysokości zadania stanęła świeżo przywrócona do łask Państwowa Komisja Wyborcza. Aby pozbawić Sąd Najwyższy, ciało chwiejne i niepewne, możliwości decydowania o czymkolwiek, PKW jednogłośnie orzekła, że nie było nic, ani wyborów, ani tym bardziej głosowania, bo to ostatnie nie było możliwe ze względu na brak kandydatów. I gdyby nie ten nagły wzrost zachorowań...
Tych z Państwa, którzy uważają, że sobie ze spraw poważnych jaja robię, kieruję z pretensjami pod właściwy adres. Ten kabaret, który przekroczył wyobraźnię niedoścignionego twórcy Ucha Prezesa, naprawdę dzieje się na żywo i wyłączenie telewizora, poza chwilowym ukojeniem nerwów, nic nie zmieni.
Nie ma żałośniejszego widoku jak ten, kiedy politycy ulegają sile własnej propagandy. A jeśli wtórują im eksperci i dziennikarze, których pierwszym odruchem powinna być nieufność wobec świata polityki, to naprawdę robi się niebezpiecznie. Nie mam wątpliwości, że to skutkująca zbiorowym zniewoleniem umysłów pandemia histerii była pierwszą przyczyną politycznego kryzysu, którego końca i skutków jeszcze nie znamy.
Jak to często bywa w takich razach, rozwiązanie było na wyciągnięcie ręki. Pisałem o tym miesiąc temu w „Debacie”. Propozycja, aby pójść do urn wyborczych 10 maja, w maskach i rękawiczkach, z zachowaniem odpowiednich odległości i zapewniając stosowne zabezpieczenia komisjom wyborczym, powinna być wynikiem porozumienia wszystkich liczących się partii i kandydatów.
W dniu kiedy to piszę Sejm uchwalił ustawę umożliwiającą przeprowadzenie tzw. wyborów hybrydowych. Czyli takich samych, jakie można było przeprowadzić 10 maja. Teraz PiS zapowiada przeprowadzenie wyborów na 28 czerwca, marszałek Senatu zaprasza do siebie prezesa Kaczyńskiego, a Władysław Kosiniak-Kamysz mówi, że politycy zaczęli przemawiać ludzkim głosem.
Wprawdzie trzy dni przed porozumieniem Kaczyński-Gowin minister Łukasz Szumowski na łamach „Rzeczpospolitej” jechał jeszcze starą płytą, twierdząc, że są dane, które pokazują, że wybory tradycyjne zwiększają liczbę zakażeń, ale teraz, wobec nowej mądrości etapu „rekomendował” i taką możliwość.
Aż się prosi zapytać, co się nagle, Panie i Panowie stało, że straszenie Polaków tradycyjnymi wyborami przestało obowiązywać? Może także do nich, zamkniętych we własnej bańce histerii, dotarł widok kłębiących się pod sklepami Ikei ludzi, albo dowolnie formowanych kolejek przed oddziałami ZUS? A może zwyczajnie nastąpiło zmęczenie materiału, z możliwym przebłyskiem świadomości, że wszystkie granice śmieszności zostały już przekroczone?
W ostatnim czasie powstały w Polsce i na świecie tony wywiadów oraz publikacji na temat wpływu pandemii na przyszły kształt świata oraz nasze indywidualne, życiowe priorytety.
My, jako jedyni obok Korei Południowej (i lokalnie Bawarii), musieliśmy w czasie epidemii zarazy zmierzyć się z problemem wyborów. To problem, ale też okazja do sprawdzianu wydolności i sprawności systemu politycznego w sytuacji realnego zagrożenia państwa. Jakości politycznych elit, a przede wszystkim ich zdolności do zawieszenia grupowych partykularyzmów i działania na rzecz dobra wspólnego. Wiadomo, jak ten egzamin zdali Koreańczycy. Organizując się wspólnie wokół idei przeprowadzenia prawdziwych wyborów przy urnach, osiągnęli dwa cele: uczynili z wyborów symbol jednoczący naród i wybrali polityków mających silną legitymację do rządzenia krajem w trudnych czasach.
W Polsce pojechaliśmy znanym, praktykowanym od wieków schematem. Tym razem partyjne klany, każdy kalkulując po swojemu, skoczyły sobie do gardeł pod hasłami obrony demokracji i bezpieczeństwa obywateli. W obronie demokracji ośmieszono najważniejsze instytucje państwa, czyniąc z Sejmu Rzeczypospolitej ośrodek zorganizowanej przestępczości, a z Państwowej Komisji Wyborczej lokai władzy (jawne próby przekupywania posłów korzyściami politycznymi i majątkowymi to najłagodniejsza z form tej działalności). Z kolei względy bezpieczeństwa przed epidemią miały usprawiedliwić pogardę dla Konstytucji i innych praw, a wywołały strach przed państwem, dla którego łamanie zasad to tylko kwestia dogodnych okoliczności.
To oczywiste, że odpowiedzialność za taki bieg spraw spada na prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego. Zgodnie z zasadą proporcjonalności władzy i odpowiedzialności. Próby obciążania „totalnej opozycji” winą za senacką obstrukcję wyborów korespondencyjnych obsadzają Jarosława Kaczyńskiego w roli politycznego praktykanta, który realizację własnego, karkołomnego planu, oparł na wierze w dobrą wolę opozycji. Uparta batalia prezesa PiS o natychmiastowe przeprowadzenie wyborów korespondencyjnych to największy od lat blamaż i spadek jego politycznej formy. Zwycięstwo myślenia życzeniowego nad chłodną kalkulacją i oczywistymi faktami.
Osobą, która najbardziej nadawała się na powstrzymanie prezesa PiS przed zderzeniem ze ścianą był Jarosław Gowin. Prezes Porozumienia dobrze wyczuł, że jego rolą jako prezesa partii bez własnego kandydata na prezydenta jest budowanie swojej pozycji na mediacji. Kłopot w tym, że zabrakło mocnej karty przetargowej. Nie przypisuję działaniom Jarosława Gowina złych intencji. Inspiracja zasadami była w jego poczynaniach najbardziej widoczna. Jednak jego pomysł na siedmioletnią kadencję prezydenta, nie mając żadnych perspektyw koniecznej, powszechnej akceptacji, wystawił mu kiepskie świadectwo jako konserwatyście próbującemu instrumentalizować Konstytucję dla doraźnych celów.
Potrzebne atuty do koronkowej gry na jaką był skazany Gowin dawała mu jedynie idea przeprowadzenia wyborów mieszanych, w konstytucyjnym terminie, z ewentualnością przesunięcia na 23 maja. To był niełatwy, ale jedyny sposób na utrzymanie politycznej inicjatywy bez morderczego konfliktu z Jarosławem Kaczyńskim. Dawał temu ostatniemu możliwość wyjścia z opresji i szansę na zrealizowanie planu szybkich wyborów. Owszem, podsuwał też opozycji oręż do oskarżeń o „mordowanie Polaków”, ale taka retoryka, wraz z luzowaniem kolejnych obostrzeń, stawałaby się coraz bardziej anachroniczna i awanturnicza. Ale przede wszystkim była to okazja do bezpośredniego dialogu z Polakami, ponad głowami swarliwych polityków. Skupienia ich wokół idei ważności wyborów, ich uczciwości i przejrzystości.
Trudno powiedzieć, czy Jarosław Gowin stając w poprzek planom prezesa PiS, bardziej ratował Polskę przed Jarosławem Kaczyńskim, czy własną partię przed rozpadem. Zapewne i jedno i drugie. Jego dobre samopoczucie, chwalenie się uratowaniem Polski przed poważnym kryzysem politycznym, jest jak leczenie dżumy cholerą. Wszyscy na moment odetchnęli, ale niczego nie załatwiono.
Wybory, niby nowe, ale ze starymi kandydatami, których według PKW nigdy nie było, nadal przed nami. Gdy wreszcie przez to przebrniemy, to się zorientujemy, że powrotu do wyborów takich jak dotychczas po prostu nie ma. Nie twierdzę, że do tej pory było idealnie. Trudno mówić o święcie demokracji, gdy połowa uprawnionych do głosowania to „niewierzący”, a większość pozostałych twierdzi, że „nie ma na kogo głosować”.
Ale politycy pilnowali jednego: aby legitymizacja władzy poprzez akt głosowania nie budziła wątpliwości. Do tej pory, pajacując przed wyborcami, ośmieszała się tzw. klasa polityczna. Teraz, ośmieszając same wybory, norwidowskie „bandy polemiczne” zaczęły podcinać gałąź na której razem siedzą.
Rzeczpospolita, w przeciwieństwie do wielu polskich firm, nie padnie pod ciosami koronowirusa. Ona umiera powoli, na szereg chorób towarzyszących, z których najważniejszą jest zżerający instytucje państwa rak partyjniactwa. Zaraza te słabości obnażyła, ale nie uruchomiła mechanizmów samoobronnych. Takie przeciwciała musimy wymyślić sami.
Bogdan Bachmura
Tekst ukazał się w majowym miesięczniku "Debata"
Skomentuj
Komentuj jako gość