Gdy piszę ten tekst zaczyna się permanentne noszenie maseczek i choć szczyt zachorowań ciągle przed nami, to w poniedziałek wpuszczą nas do lasu czy parku, nawet do sklepu w większej liczbie wejdziemy. Ale na majowe wybory, sieroty po demokracji, pójść nie mamy jak.
Sprawa rozbija się o terminy i okoliczności w jakich mamy obchodzić święto demokracji. Jarosławowi Kaczyńskiemu pasuje załatwić wszystko w maju, więc przeprosił się z wyborami korespondencyjnymi i robi wszystko aby prawo jeszcze raz było po jego stronie. Opozycja próbuje przekonać prezesa Kaczyńskiego do stanu klęski żywiołowej, bo w tym stanie ma być możliwa normalna kampania wyborcza i spotkanie za kilka miesięcy na ubitej ziemi z Andrzejem Dudą.
O koniecznych konsultacjach w tej sprawie z koronawirusem na razie opozycja milczy.
Na stole jest jeszcze pomysł Jarosława Gowina odłożenia wyborów o dwa lata, teraz już złożony jako własny projekt przez PiS, wcześniej już odrzucony przez opozycję z powodu koniecznych zmian w Konstytucji.
Wszyscy myślą, że w coś grają, ale głównym rozgrywającym jest strach. Lęk wywołany nie dającą oddechu medialną histerią, często wykluczający zdolność racjonalnego myślenia, stał się piaskiem rzuconym w tryby polskiej demokracji.
Z sondaży wynika, że prawie 80 proc. Polaków jest przeciwko organizowaniu majowych wyborów. W ślad za tym nagle okazało się, że wybory, do niedawna przedstawiane jako najważniejsze od 30 lat, stały się dla wszystkich problemem trzeciorzędnym. Że to nie moment na jakiekolwiek głosowanie. Demokratyczny czas się zatrzymał. To, co było pewnikiem, niczym wschodzące słońce o poranku, stało się problemem. Gorącym kartoflem, którym przerzucają się zwaśnieni kapłani demokratycznego obrządku. Tymczasem na trzy tygodnie przed obowiązującym terminem wyborów nic się nie zmieniło. Nadal obowiązują przepisy na postawie których Państwowa Komisja Wyborcza powinna przygotowywać wybory w normalnym trybie. Dlaczego żaden z kandydatów i popierających ich partii nie bierze tego pod uwagę? Dlaczego nikt po prostu nie zaproponował pójścia do urn wyborczych 10 maja? Jak zawsze, osobiście, choć, ze względu na szczególne okoliczności, z zachowaniem wszelkich środków ostrożności: w maskach, z użyciem odkażającego płynu lub rękawiczek, wchodząc kolejno, w zależności od możliwości lokalowych, z odpowiednio zabezpieczonymi członkami komisji wyborczych. Ewentualnie z możliwością głosowania korespondencyjnego dla osób powyżej 60 roku życia.
Medialny terror wszystkich odmian specjalistów i ekspertów jest tak paraliżujący, że nikt ze strachu przed publicznym linczem nawet o tym nie pomyśli, choć tak naprawdę wybory to jak jeszcze jedna wizyta w dobrze chronionym sklepie, do których dostęp właśnie ułatwiono.
Owszem, podniosą się liczne głosy oburzenia na niską frekwencję wywołaną strachem, który przecież nagle nie zniknie. Zgadza się. Ale skoro epidemia to także czas pozytywnych przewartościowań, to może także mitowi wyborczej frekwencji warto spojrzeć w oczy. W 1949 roku T. S. Eliot napisał: Jak frazes brzmi obecnie twierdzenie, że wzrost liczby uprawnionych do głosowania oznacza zagładę demokracji, że wraz z każdym dodanym głosem waga każdego głosu maleje. Następne siedemdziesiąt lat to ponury proces jakościowej degradacji wybieralnych elit, którego nic nie potrafiło zatrzymać. Powszechne głosowanie stało się prawem, a nie połączonym z odpowiedzialnością przywilejem i zaszczytem, choć o zaszczycie często publicznie się mówi.
Co ma do tego koronawirus? To proste. Daje niepowtarzalną szansę wyboru prezydenta głosami tych, którym naprawdę zależy. Którzy wiedzą po co idą do urn i są świadomi wagi tych wyborów. Świadomi, że warto mieć to za sobą, bo idą czasy trudne i odkładanie (jak chce opozycja) wyborów o kilka miesięcy, to skazywanie się na ciągły, kampanijny jazgot, na dodatek bez gwarancji, że wybory wtedy się odbędą.
Zdaję sobie sprawę, że taki koronawirusowy cenzus patriotyzmu, będący testem rzeczywistego przywiązania Polaków do demokracji, to pomysł mocno ryzykowny. Bo nagle może się okazać, że demokratyczny król, którego nagość wszyscy przeczuwają, naprawdę tak wygląda. Może w tym panicznym, zgodnie nakręcanym strachu przed prawdziwym świętem demokracji, gdy wybór jest wyborem, a nie stadnym rytuałem, o to właśnie chodzi?
Kolejny, podnoszony przez wszystkich konkurentów Andrzeja Dudy problem, to nierówność szans w kampanii wyborczej. Owszem, szanse nie są równe. Jak zawsze, gdy w trudnych czasach naród skupia się wokół aktualnej władzy. Ale w życiu tak bywa, że najważniejsze jest znaleźć się we właściwym miejscu i we właściwym czasie. W 2004 r. Jose Luis Zapatero dostał prezent w postaci władzy w Hiszpanii, bo w odpowiednim dla niego czasie podłożono bombę w madryckim metro. Zrządzenie losu chciało, że dzisiaj w Polsce okoliczności sprzyjają obecnemu prezydentowi. Takie jest życie i konia z rzędem temu, kto zagwarantuje, że któryś z jego konkurentów na jego miejscu zachowałby się inaczej. To prawda, że związane z epidemią ograniczenia w praktyce wygasiły kampanię bezpośrednią. Ale czy brak możliwości wiecowania ogranicza wiedzę Polaków na temat od dawna znanych, najważniejszych kandydatów? Czy brak bezpośredniego kontaktu z wyborcami uchronił panią Kidawę-Błońską przed pokazaniem swojej niekompetencji? A może wręcz zapobiegł dalszym stratom? Czy Władysław Kosiniak-Kamysz, zamiast satysfakcji z zaszczytnego trzeciego miejsca nie stał się głównym problemem Andrzeja Dudy? Co do reszty kandydatów, od początku pozbawionych szans na końcowy sukces, sprawa jest prosta. Swoje kalkulacje na polityczne wypromowanie siebie i swoich partii przy okazji wyborów po prostu trzeba odłożyć. Wraz z milionami Polaków, dla których nie tylko najbliższe plany, ale często dorobek życia okazał się iluzją.
Pamiętają państwo niedawno odbytą, ogólnonarodową debatę na temat korespondencyjnych wyborów w Bawarii? Oto nagle niemieccy politycy stali się wzorem do naśladowania dla partii Jarosława Kaczyńskiego! Tymczasem w Korei Południowej, również walczącej z pandemią, właśnie wyborcy poszli do urn. Mierzono temperaturę, obowiązywały maseczki i rękawiczki oraz stosowne odstępy. Frekwencja: dwie trzecie uprawnionych do głosowania. Najwięcej od początku lat 90. W Polsce o tym cicho sza! Bo nikomu ten przykład nie pasuje! Środki masowego rażenia histerią pierwsze nabrały wody w usta.
Jak to zrobili Koreańczycy? Przede wszystkim porozumieli się ponad partyjnymi podziałami.
Wyobrażacie sobie Państwo coś takiego w Polsce? Że te zwaśnione plemiona zgarną z ust pianę i zgodnie coś nam zaproponują? Warto tą lekcję demokracji zapamiętać, bo za trzy lata wybory do parlamentu i może czas cały ten śmietnik posprzątać?
Bogdan Bachmura
Prezes Stowarzyszenia „Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog, publicysta
Skomentuj
Komentuj jako gość