Śmierć papieża Jana Pawła II w 2005 r. przyniosła wielką debatę i nadzieję na powstanie nowego, wnoszącego inną jakość w życie publiczne pokolenia JP II. Pięć lat później katastrofa smoleńska i związana z nią narodowa trauma miała dać początek „narodowym rekolekcjom”, natchnąć polskie elity nowym, pojednawczym duchem. A teraz mord na prezydencie Pawle Adamowiczu – i długa lista apeli, marszów, wezwań o przerwanie spirali nienawiści. Choć nadziei na dobre owoce tej tragedii już jakby mniej, za to więcej głosów studzących płonne oczekiwania.
Na czoło wysunęło się za to pytanie: dlaczego? Skąd ta brutalizacja debaty publicznej, wylewająca się z każdego jej zakamarka fala nienawiści, zbiorowy amok bezinteresownego dowalania z byle powodu lub nawet bez? Najbardziej dostało się oczywiście internetowi i mediom społecznościowym. To tam liczni analitycy i publicyści udali się w poszukiwaniu źródła zła, raju dla frustratów i ludzi ze zwichrowaną osobowością. Tradycyjnie na wysokich miejscach w rankingu winnych chamienia debaty publicznej znaleźli się politycy, zwłaszcza ci u władzy, z protegowanym Jarosława Kaczyńskiego, propagującym wzorce najgorszego, propagandowego dziennikarstwa Jackiem Kurskim.
Skupiając się na internecie i jego trollach, politykach czy dziennikarzach, którym zatarła się różnica pomiędzy rozumieniem, a przyklaskiwaniem, tchórzliwie odwracamy wzrok od adresata do którego wyżej wymienieni kierują swój przekaz. Arystoteles twierdził, że demokracja to rządy osłów prowadzonych przez hieny. Problem w tym, że szukając źródeł spodlenia obyczajów, skupiamy się na hienach, unikając pytań o stan umysłów prowadzonych przez nich osłów. Zwykliśmy mówić o Polakach zmęczonych nieustającą, prowadzoną bez pardonu wojną wewnętrzną. Gdyby jednak tylko w tym tkwił problem, to politycy odpowiedzialni za napuszczanie na siebie rodaków toczyliby swoje wojenki nie w parlamencie, lecz na dowolnie wybranym podwórku.
Tymczasem sedno problemu dotyczy niespotykanego w dziejach odwrócenia roli arystotelesowskich osłów, panowania ludzkiej masy, roszczeniowo nastawionego, lecz niewiele wymagającego od siebie tłumu.
Zjawisko to najlepiej chyba opisali Gustaw Le Bon w Psychologii tłumu (pierwsze wydanie 1895 r.) i Jose Ortega y Gasset, który w Buncie mas pisał tak: Fałszem jest interpretowanie nowej sytuacji jako takiej, w której masy, zmęczone polityką, składają jej prowadzenie w ręce ludzi o szczególnych w tym kierunku uzdolnieniach. Wręcz przeciwnie, tak było przedtem, była to demokracja liberalna. Masy zakładały mniej lub bardziej chętnie, że mniejszość dzierżąca władzę polityczną, mimo owych wad i słabości, zna się jednak nieco lepiej na sprawach publicznych. Dzisiaj natomiast masy są przekonane o tym, że mają prawo nadawać moc prawną i narzucać innym swoje, zrodzone w kawiarniach racje. Wątpię, czy udałoby się znaleźć w dziejach jakiś inny okres, w którym tłum sprawowałby władzę w sposób tak bezpośredni jak w naszych czasach. Dlatego też występujące zjawisko nazywam hiperdemokracją. To samo ma miejsce w innych dziedzinach życia, a szczególnie w sferze intelektualnej.
Oczywiście natura człowieka przez wieki się nie zmieniła. Ciągle targają nim te same namiętności, a skłonność do zła pozostaje na niezmiennym poziomie. Problem w tym, że ustrój, nazywany przez Ortegę y Gasseta hiperdemokracją, stworzył warunki sprzyjające umasowieniu człowieka. Wydarzeniem przełomowym, zapewne trudnym do uniknięcia, było nadanie powszechnego prawa wyborczego. Idea ta, powszechnie uważana za podstawowe wyznanie demokratycznej wiary, oparta na fałszywym kulcie liczby, zakłamując istnienie jakościowych stanów narodu, sprowadziła politykę do roli jednej z głównych gałęzi przemysłu rozrywkowego, na poziomie odpowiadającym możliwościom ludzi czerpiących wiedzę o polityce z tabloidów. Demokratyczni politycy i usłużne im media nie adresują swojej agresywnej propagandy do narodu, choć takim terminem najczęściej się posługują. Wiedzeni powabnym swądem politycznego sukcesu w istocie dawno zapomnieli, że naród nie jest ilością, ani masą. Dla partii nie jesteśmy narodem, jednością, ale ilością, którą trzeba między siebie podzielić. Działają w warunkach, w których traktowanie narodu jak organizmu jakościowo zróżnicowanego i hierarchicznego skazałoby ich na niechybną, wyborczą porażkę. I diagnoza ta nie dotyczy bynajmniej tylko Polski. Powyższe zjawisko, uwarunkowane ustrojowo, nasila się w większości tzw. starych demokracji. A internet, media społecznościowe? Nie są złem samym w sobie. To jedynie środek ekspresji człowieka masowego. Środowisko idealnie skrojone pod jego mentalność i potrzebę anonimowego niszczenia wszystkiego co sprzeczne z jego naturą. Co zawiera choćby cień obcej mu szlachetności i wartości drażniących jego nikczemną naturę. I – warto o tym pamiętać – zgodnie z logiką demokracji, rodowodem człowieka masowego nie są jakieś niższe klasy społeczne. Podział dotyczy klasy ludzi i przebiega wewnątrz wszystkich zawodów i środowisk.
Kościół na ratunek?
Wraz ze śmiercią prezydenta Adamowicza pojawiły się apele skierowane do Kościoła katolickiego o zajęcie jednoznacznego stanowiska wobec narastającej fali nienawiści oraz wezwania do opamiętania. O zdecydowane działania biskupów, ale także proboszczów wobec grzeszących wrogością do bliźnich katolików. Episkopat Polski ma wydać dokument społeczny odnoszący się m. in. do życia politycznego w Polsce.
Będzie to kolejny głos wyrażający troskę Kościoła o życie publiczne w Polsce. Czy tym razem jego skuteczność będzie większa? Wiara, że tak będzie napotyka na opór twardych realiów, których logikę mógłby zmienić tylko cud, wobec którego, jak wiadomo, opór ludzki jest bezradny.
Ale dotychczasowa niemoc Kościoła wobec narastającej, moralnej destrukcji życia publicznego nie jest przypadkowa i dotyczy jego sytuacji we wszystkich demokracjach tzw. świata zachodniego.
Dziejowy eksperyment jakim jest liberalna demokracja to także nowe doświadczenie w długich dziejach Kościoła. Doświadczenia, którego owocem jest postępująca sekularyzacja i letniość wiary nominalnych katolików. To oczywiste, że w tej sytuacji moc oddziaływania autorytetu Kościoła staje się mocno ograniczona. Długo by pisać o przyczynach takiego stanu rzeczy. Śmiem twierdzić, że w tak ustrojowo groźnym środowisku, tak skutecznie podkopującym podstawy wiary, nigdy Kościołowi nie przyszło funkcjonować. Żadne porównania do katakumb, tych rzymskich czy stalinowskich, nie mają tu zastosowania. Z katakumb Kościół zawsze wychodził silniejszy, wzmocniony czynami swych męczenników. Dziś w państwach demokratycznych nikt Kościoła nie prześladuje. Wręcz przeciwnie. Kościół stał się częścią systemu, instytucją wpasowaną w jego przebiegłą logikę rozdziału Kościoła od państwa. Wobec licznie podnoszonych w dokumentach Kościoła, w kazaniach czy w mediach kościelnych zagrożeń ideologią liberalną, cisza na temat ideologii demokratycznej ma szczególną wymowę.
– Trzeba skończyć z nienawiścią, trzeba skończyć z nienawistnym językiem, trzeba skończyć z pogardą, trzeba skończyć z bezpodstawnym oskarżaniem innych.
– Nie można być obojętnym na panoszącą się trucizną nienawiści na ulicach, w mediach, w internecie, w szkołach, w parlamencie, a także w Kościele.
Te mocne słowa padły podczas kazania na uroczystościach pogrzebowych prezydenta Pawła Adamowicza. Czy bez ujawnienia źródeł upadku obyczajów ich skutek będzie większy niż efekt kamienia, który, zanim wpadnie do wody, wykonuje kilka efektownych „kaczek”?
A przecież świadomość zagrożeń płynących ze strony demokracji nie jest Kościołowi obca.
Społeczne nauczanie Leona XIII, bł. Piusa IX czy św. Piusa X postawiło tamę religii człowieka czyniącego się Bogiem. Niestety, już kilkadziesiąt lat później papież Paweł VI pisał o swądzie szatana, który przeniknął mury świątyni pańskiej. I choć papież Jan Paweł II nauczał o prymacie prawa nad wolą ludu, to brakuje odwagi aby o tym wiernym przypominać, gdy partie, powołując się na ową wolę, zatruwają nas jadem nienawiści i pogardy.
Kościół to dzieło Boga. Nie z tego świata, choć w tym świecie głęboko zanurzony. Jego misją jest prowadzenie człowieka do zbawienia, ale także powinność bycia w świecie, wpływu na bieg jego spraw zgodnie z nauką Chrystusa. Do tego wierni znów potrzebują takich przewodników jak ks. Adalbert Zink czy ks. Jerzy Popiełuszko. Odważnych kapłanów Kościoła hierarchicznego, którzy nie dali się uwieść fałszywym powabom demokratycznej „religii” równości.
Bogdan Bachmura
Prezes Stowarzyszenia „Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog, publicysta
Skomentuj
Komentuj jako gość