W demokracji artyści nie mają lekko. Nic dziwnego. To system masowy, z emblematem równości na wizytówce, a w takim otoczeniu także prawdziwe malarstwo czy grafika skazane są na zmarginalizowaną egzystencję. Przez gęste sito masowej urawniłowki przebijają się tylko nieliczni. Reszta ma wybór dwojaki: albo oddanie daniny konsumpcyjnemu potworowi - żeby się utrzymać, albo „artystyczną” prowokację - żeby zostać zauważonym.
Orzeł stylizowany na państwowe godło z penisem, czy kobieta na krzyżu z trzema penisami, zaprezentowane na wystawie w olsztyńskiej Galerii Dobro, podległej Miejskiemu Ośrodkowi Kultury, to przykłady z tej drugiej kategorii. We współczesnej sztuce twoja gwiazda świeci tym mocniej, im dotkliwiej kogoś urazisz. Gdy pojawią się protesty, następuje to, co artyści lubią najbardziej – rwanie szat w obronie sztuki i zagrożonej wolności.
Dlaczego zdecydowaliśmy się w ten scenariusz wejść? Dlaczego apelowaliśmy do prezydenta Piotra Grzymowicza o zamknięcie wystawy i zwolnienie dyrektora MOK-u Mariusza Sieniewicza? Bo jesteśmy przekonani, że milczenie w tej sprawie będzie odebrane jako przyzwolenie na ciąg dalszy. Ponieważ mamy świadomość, że prowokacja z penisami to nie wypadek przy pracy. To nie pojedynczy wyskok anonimowego „artysty”, ale przejaw ideologicznej misji dyrektora przedstawiającego się jako lewicowy feminista.
Nasze działania adresujemy do prezydenta Grzymowicza, bo to przed nim dyrektor Sieniewicz ponosi odpowiedzialność za jakość swojej pracy. To prezydent musi odpowiedzieć na pytanie, czy z punktu widzenia zadań jakie ma realizować MOK powołanie Mariusza Sieniewicza na to stanowisko nie było błędem. Nakazując zasłonięcie wystawy częściową odpowiedź prezydent już dał. Być może dalsze kroki uzależnia od decyzji prokuratury, gdzie doniesienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa złożyło PiS.
Oświadczenie dotychczas anonimowych twórców wystawy miało nas otworzyć na ciąg dalszy, czyli rozpoczętą przez dyrektora MOK dyskusję o sztuce i twórczej wolności. Dowiadujemy się z niego, że artystom chodzi o dialog, nie o kłótnię, a także, że ich zamiarem nie było nigdy tworzyć sensacji i wywoływać skandalu. A zarzuty, że penisy profanują symbole religijne i państwowe to oczywiście bzdura - każdy mógł malować dokładnie to, co chce – każdy może w obrazach widzieć to, co chce. To ostatnie zdanie to credo artystów, którzy w przekraczaniu granic sacrum i dobrego obyczaju widzą nawiązanie do tradycji malarstwa bazującego na akcie i pejzażu. A skoro artyści postawili się poza prawem, skoro wszystko może być wartością, ale równocześnie jej zaprzeczeniem, to o czym ma być ten „dialog”?
Takie pojmowanie sztuki przywodzi na myśl stosunek starożytnych Greków i Rzymian do artystów. Ci pierwsi równocześnie mawiali: kto nie widział Fidiaszowego Zeusa w Olimpii, ten zmarnował życie, i: ludzie w rodzaju Fidiasza nie nadają się na obywateli. Perykles zaś z dumą głosił, że Ateny nie potrzebują ani Homera, ani innego poety. Rzym z kolei w początkach swojego istnienia twórczość artystów traktował jako zajęcie niegodne powagi obywatela. Takie podejście do artystów wynikało oczywiście z utożsamienia ówczesnego pojęcia wolności ze światem polityki. Ale konflikt artystów z politykami i ich obrona przed światem polityki, to stan naturalny i nierozwiązywalny, trwający pod zmiennymi postaciami do dzisiaj. To zagrożenie zawłaszczeniem sztuki przez politykę podnoszą również autorzy prac z Galerii Dobro.
Zgodzić się należy z poglądem, że sztuka, jak żadna inna dziedzina życia, dla normalnego funkcjonowania, dla ciągłego wzbogacania świata, potrzebuje schronienia przed naciskiem spraw publicznych. Oraz przypomnieć, że pochód sztuki nowożytnej rozpoczął się od buntu artysty przeciwko społeczeństwu, gdzie stawką była ochrona wytworów kultury przed jej konsumpcją i uprzedmiotowieniem oraz obrona dziedzictwa zdolnego swym pięknem przenosić człowieka przez wieki. Czy penisy „ozdabiające” orła w koronie i kobietę na krzyżu, to wyraz takiego właśnie buntu artystów w obronie tak rozumianej kultury?
Nasze zarzuty wobec takiej twórczości nie pochodzą ze świata polityki, choć autorzy wystawy tak chcieliby problem widzieć. Są wyrazem niepokoju o ewolucję samych artystów, którzy z obrońców kultury przed społeczeństwem masowym przeistoczyli się w ideologów cywilizacyjnej rewolucji przed którymi społeczeństwo zmuszone jest się bronić.
Nic dziwnego, że przy okazji tej nowej roli artystów tak wiele mówi się o wolności. Nie tylko czasy totalitaryzmów, ale i rządy demokratyczne dowodzą tezy, że zakres wolności jest odwrotnie proporcjonalny do przestrzeni zajmowanej przez politykę. Ale przecież artystom nie tylko o taką, wolną od polityki twórczość chodzi.
I tu mamy kolejny punkt sporny. Nie tylko dlatego, że dla artystów z ideologicznym zacięciem wolność od świata polityki oznacza brak politycznych ograniczeń dla ich w istocie politycznych celów. Ale przede wszystkim z powodu wiary artystów w istnienie wolności bez granic, o której już Platon pisał, że to niewola najzupełniejsza i najdziksza. Ale to nie starożytni decydowali o dzisiejszym rozumieniu wolności osobistej, bo wtedy była ona wyłącznie pojęciem politycznym. Paradoks tej sytuacji polega na tym, że to pierwsi chrześcijanie, a zwłaszcza święty Paweł, odkryli taki rodzaj wolności z której korzystają także artyści krzyżujący kobietę z penisami. Oczywiście nie chodzi o wolność w stylu „róbta co chceta”, ale fenomen wolnej woli, której starożytni nie znali, a która stała się podstawą liberalnej wolności od polityki oraz współczesnych praw obywatelskich. Ta wolność wiąże się z istotnymi ograniczeniami i zobowiązaniami wobec wspólnoty narodu, jego tradycji i religii. Ale przede wszystkim opiera się na prawdzie i skierowana jest ku dobru. O takiej, autentycznej wolności mówił papież Jan Paweł II w encyklice Centesimus annus. Taka wolność to gwarancja, że ścieżki ulotnej sztuki i ponadczasowej kultury się nie rozejdą.
To także powód do refleksji przy okazji setnej rocznicy odzyskania niepodległości. Zadumy nad tym, że tak rozumiana (także przez artystów) idea wolności, podnosiła ducha potrzebnego do odzyskania niepodległości, dawała siłę do walki z komuną, a dzisiaj, w wolnej, demokratycznej Polsce stała się gorsetem ograniczającym wolność twórczą. Że teraz dobro zostało zastąpione wymyśloną przez dyrektora Sieniewicza nazwą galerii, a prawdę każdy ma swoją i zwykle widzi ją „pośrodku”.
A skoro już tak pięknie o wolności rozprawiamy, to chciałbym poinformować naszych czytelników, że jej największy miłośnik, Mariusz Sieniewicz, dyrektor MOK, właśnie zakazał wykładania w tej instytucji naszego miesięcznika. Zwycięstwo miłości własnej nad wolnością, a przy okazji nad elementarnym rozsądkiem, to cecha często spotykana u jej teoretyków. „Debata” do MOK-u wróci. Bo tak naprawdę to nie spór o sztukę czy wolność jest tu problemem, ale traktowanie tej publicznej instytucji jak prywatnego folwarku do którego można się wprowadzić i ogłosić szeryfem.
Bogdan Bachmura
Prezes Stowarzyszenia „Święta Warmia” i „Fundacji Debata”, politolog, publicysta
Skomentuj
Komentuj jako gość