Gdy się obudziłem w niedzielę 25 października, wszystko było inaczej. „Ono” kolejny raz, na pół roku, zmieniło mi porę pobudki i zasypiania. Poradziło sobie nawet z zegarami w sprzęcie audiowizualnym, komputerze i komórce. Pozostawiło mi jedynie do przestawienia ręczny zegarek. Dobre i to.
Pierwsi rozpoczęli Niemcy. Najpierw podczas I wojny światowej, później pod władzą Hitlera. W powojennej Europie denazyfikacja zmian czasu nie objęła. Wprost przeciwnie. Pokusie manipulowania ludźmi przy pomocy pokrętła zegarków ulegali demokraci na zachodzie i ci z przymiotnikiem, na wschodzie. Dzisiaj w Europie wyjątkiem jest tylko Islandia. Pragnienie panowania nad czasem świetnie wpisało się w nowego ducha epoki, która gospodarczej rywalizacji i sukcesowi podporządkowała wszystko. Homo ekonomicus stał się faktem. Skoro człowiek jest przedmiotem, małym trybikiem wielkiego gospodarczego mechanizmu, a podyktowana walką o byt ciągła zmiana zasadą pierwszą i sposobem na życie, „zmiana czasu”, dopasowująca rytm życia człowieka do potrzeb gospodarki była kwestią czasu. Ze starych przyzwyczajeń tolerowane mogły być tylko te, które dobrze służyły nowemu, ekonomicznemu bożkowi.
- Podobno są korzyści, ale jasnych dowodów nie ma. Jednak, jeżeli mądrzejsi ode mnie to wymyślili i twierdzą, że to nam się opłaca, to przyjmuję to na wiarę, że tak jest. Raz śpię krócej, raz dłużej, przynajmniej coś się dzieje – to komentarz udzielony „Gazecie Olsztyńskiej” przez prof. Janusza Hellera, ekonomistę z UW-M na temat zmiany czasu z letniego na zimowy. Mądrzejsi od pana profesora to wymyślili. To właśnie tych „mądrzejszych” Jan Pietrzak nazywał w latach siedemdziesiątych „onymi”. Ponieważ wstydem było nazwać władzą państwową to coś, co, poniewierając ludźmi, straciło kontrolę nad własną głupotą, podnosząc ją do rangi odruchu bezwarunkowego. Kłopot w tym, że objęcie władzy, demokratycznej nie wyłączając, z reguły powoduje zanik pamięci.
Bogdan Bachmura
Skomentuj
Komentuj jako gość