Jak powinien zachować się Polak, któremu losy ojczyzny nie są obojętne, słysząc niemal codziennie z ust ważnych funkcjonariuszy państwa wzajemne oskarżenia o zdradę, spiskowanie, przygotowanie zamachów i sprzedawanie Polski? Jak ma reagować, gdy darzeni przez niego zaufaniem demokratyczni przywódcy wzywają do rozprawy z użyciem przemocy, traktując się nawzajem z knajacko-doliniarską dezynwolturą? Gdy prokuratura i sądy pozostają na to wszystko głuche, a o drugiej Berezie Kartuskiej dla zdrajców demokratycznej ojczyzny nie ma kto pomyśleć.
Oczywiście większość na ten polityczo-medialny cyrk dawno się uodporniła, co widać po wyborczej frekwencji i udziale Polaków w życiu publicznym. Jednak możliwości, że jakiś słabo nadążający za rozwojem politycznego pijaru szaleniec zdecyduje się wziąć losy zagrożonej ojczyzny w swoje ręce nie można do końca wykluczyć. Oczywiście nie wiem, dlaczego taksówkarz, podobno były kapitan SB, targnął się na życie niewinnych ludzi. Nie chcę też w żadnej mierze jego czynu usprawiedliwiać, czy broń Boże relatywizować. Co więcej, uważam, że taką właśnie relatywizacją są wzajemne oskarżenia i przypisywanie komukolwiek - posłowi z Lublina, Niesiołowskiemu, Tuskowi czy Kaczyńskiemu - jakiegokolwiek związku przyczynowo-skutkowego z tym morderstwem. Warto bowiem pamiętać, że pomimo zejścia elity demokratycznej na ostatnie psy, trup polityków jakoś się nie ściele. Do jakiego stopnia politycy i komentatorzy życia publicznego musieliby powściągnąć swoje języki, aby wszyscy byli bezpieczni? Gdzie jest granica, której przekroczenie zagraża zdrowiu i życiu osób zaangażowanych w politykę ze strony ludzi pobudliwych i wrażliwych na manipulację? Poszukiwanie granicy polemiki i politycznego sporu zabezpieczającej przed chorą wyobraźnią każdego wariata to utopia zmierzająca do zniszczenia podstawowych wolności oraz i zastąpienia ich teatrem mowy miłości i poprawności politycznej.
Jednak w najbliższej przyszłości taki scenariusz nam nie grozi. Nic się nie zmieni, dopóki szczera lub teatralna wrogość, oszczerstwo i poniżanie będzie przynosiło polityczne zyski. Dopóki granica między publiczną debatą a manipulacją będzie trudno zauważalna. Dopóki będziemy nabijani w butelkę nieistniejącego zagrożenia i fundowali ochronę ludziom przestraszonym kartką znalezioną przy zamkniętym za kratami wariacie. Bo to przecież nie osoby pokroju Ryszarda C. zagrażają politykom w naszym kraju. I to nie im jest potrzebna ochrona. To oni sami stanowią rzeczywiste niebezpieczeństwo. Dla siebie i otoczenia. Wiedział co mówi cesarz Franciszek Józef, poczuwając się do obowiązku obrony swoich poddanych przed wybieralnymi politykami. Już wtedy wiedział, że wzbudzane przez nich skrajne ludzkie namiętności prowadzą do społecznych podziałów i atomizacji, a więc stanu uniemożliwiającego budowę jakiegokolwiek zdrowego państwa. Także demokratycznego. Przed takimi skutkami, przed wykorzystywaniem każdej tragedii jako okazji do nowej wojny domowej nie zabezpieczy nas nawet trzech borowców przed każdym biurem poselskim. Ci, którzy widzą systemową zależność pomiędzy stanem publicznej debaty, a czynem Ryszarda C. zamiast żyć w strachu i napięciu w otoczeniu ochroniarzy niech z góry porzucą nadzieję na zmiany i skierują swoją aktywność w inne, bezpieczniejsze rejony.
Możliwości zmiany na lepsze są bowiem dwie: albo eskalacja agresji przestanie się politykom opłacać, ale to wiązałoby się z koniecznością niemożliwego, czyli cudownej przemiany większości obywateli w kierunku zainteresowania debatą merytoryczną, albo odbudowania wpływu na etyczne zachowania polityków przez autorytet zewnętrzny, którym w Polskich warunkach może być jedynie Kościół. Cóż, kiedy każde jego stanowisko w sprawach moralności publicznej spotyka się z agresywnymi oskarżeniami o niszczenie demokratycznych zdobyczy: zasady laickości państwa i rozdziału Kościoła od państwa. Pozostaje więc modlitwa, aby owocem tych „zdobyczy” nie był powrót do zasady „zabijcie wszystkich, Bóg rozpozna swoich”.
Skomentuj
Komentuj jako gość