Po pełnych kłótni i oskarżeń obchodach 30 rocznicy Porozumień Sierpniowych zewsząd padają pytania o to, gdzie podziała się Solidarność. Złość i rozgoryczenie, aczkolwiek po tym co ujrzeliśmy w Gdańsku usprawiedliwione, wyrażają tęsknoty za dość mityczną rzeczywistością. Prawda jest bowiem taka, że legendarna Solidarność pełna była sporów, intryg, sprzecznych ambicji i wyniszczającej wewnętrznej rywalizacji, niekoniecznie wynikających z istotnych różnic programowych czy ideowych albo knucia komunistycznej agentury.
30 lat później zabrakło po prostu wspólnego wroga, wobec którego wewnętrzne spory ulegały kiedyś naturalnemu samoograniczeniu, a Solidarność mogła wydawać się na zewnątrz zjednoczonym monolitem.
Na taki umiar, nawet w tak uroczystej chwili, przebrany z dawnych sweterków w szykowne garnitury demokratyczny establishment nie ma ani dość klasy, ani tym bardziej żadnego politycznego interesu. Jeszcze bardziej oderwane od realiów są postulaty politycznej bezstronności dzisiejszej Solidarności i narzekania na bliskie związki z Pis-em. Wynikają one z podyktowanej goryczą naiwności albo braku zrozumienia sytuacji w jakiej znalazła się dzisiejsza Solidarność. Prawdą jest, że ma ona niewiele wspólnego z tamtą, historyczną Solidarnością. Nie rozumiem tylko, dlaczego z tego powodu czyni się jej obecnym działaczom zarzut. Nie rozumiem, jaką siłą zbiorowej mądrości miałaby Solidarność zachować równy dystans do zwartych w śmiertelnym konflikcie dwóch partyjnych plemion, skoro niewielu z nas udaje się tego dokonać na własny indywidualny użytek. Nie rozumiem też, dlaczego Solidarność miałaby taki wysiłek podejmować, skoro na całym świecie związki zawodowe szukają oparcia w partiach bliskich ich socjalnym i roszczeniowym oczekiwaniom, a z Pis-em jest Solidarności w tej kwestii zdecydowanie bardziej po drodze. Także obrońców konserwatyzmu obyczajowego i światopoglądowego, zgodnego zresztą z tradycją pierwszej Solidarności, daleko łatwiej znaleźć w partii Jarosława Kaczyńskiego niż w liberalnej i postępowej Platformie. Jedynym sposobem na zażegnanie niegasnącego boju o dawne symbole i tradycję Solidarności była rezygnacja z reaktywowania Związku i wyniesienie jego sztandaru, tak jak proponował Lech Wałęsa, do muzeum. Nadzieja na przyjazne rocznicowe spotkanie pod legendarnym sztandarem nie byłaby może wiele większa, ale mit pozostałby przynajmniej nietknięty. Pomysł Lecha Wałęsy był oczywiście tylko do połowy dobry, bo do pełni szczęścia niezbędna byłaby muzealna gablota chroniąca samego legendarnego przywódcę, nasz narodowy skarb i jednoosobowy taran wolności, przed nieustającymi próbami moralnego samookaleczenia.
Ta pierwsza, a dla wielu dawnych działaczy jedyna prawdziwa Solidarność, to oczywiście nie tylko wspomnienie personalnych sporów i rywalizacji, ale przede wszystkim przestrzeń autentycznego sporu ideowego i programowego. Wśród minionych rocznicowych uroczystości, celebry i odznaczeń nie znaleziono niestety miejsca na powrót do tamtego autentycznego klimatu. Olsztyńskie obchody nie były wyjątkiem, choć redakcja naszego miesięcznika proponowała zorganizowanie takiej publicznej debaty. A szkoda. Może udałoby się porozmawiać o tym, co zrobiliśmy z naszą wolnością i dlaczego z takim trudem wywalczona liberalna demokracja okazała się kiepskim sposobem na zachowanie społecznych więzi, wspólnych jednoczących wartości i solidarności.
Skomentuj
Komentuj jako gość