Jako człowiek rzadko uczestniczący w demokratycznych wyborach (jeżeli już, to w samorządowych), dowiaduję się o sobie wielu ciekawych rzeczy. Władysław Bartoszewski na przykład wykluczył mnie onegdaj z grona patriotów, nagminnie jakaś medialna gaduła lub „autorytet” odmawia mi z tego powodu prawa do uczestnictwa w życiu publicznym i krytyki kogokolwiek. Ponieważ niedostatki patriotyzmu i obywatelskości wytykała mi na każdym kroku także poprzednia, socjalistyczno-demokratyczna władza, więc był czas przywyknąć. Trzeba było jednak dopiero demokracji liberalnej abym na okoliczność wyborów został grzesznikiem.
Tak przynajmniej wynika z argumentów pani Zdzisławy Kobylińskiej, która na łamach ostatniej „Debaty” w artykule „Katolicy i wybory” postawiła przed „świadomymi katolikami” twarde wymagania uczestnictwa w wyborach „pod groźbą grzechu, zaniechania, lenistwa i pychy”. Sprawa jest poważna, ponieważ autorka powołuje się w swojej ocenie na autorytet Kościoła, twierdząc, ze „jego nauka w tym względzie jest jasna”. Na poparcie tej tezy przytacza przedwojenne wypowiedzi polskich biskupów obciążających grzechem ciężkim tych wiernych, którzy swoją wyborczą absencją spowodowaliby zwycięstwo wyborcze partii wrogich Kościołowi i państwu oraz liczne powojenne zalecenia księży dotyczące kryteriów głosowania i przynależności partyjnej katolików. Zanim jednak zwycięży Bronisław Komorowski, a ja z grzechem ciężkim i poczuciem winy świadomego katolika udam się do powyborczej Canossy, pozwolę sobie na kilka wątpliwości.
Przede wszystkim zbawcza misja Kościoła z jej transcendentną ontologią wyrastającą poza ziemskie cele nie odnosi się w szczególności do żadnych ustrojów, systemów politycznych i metod kreowania władzy, choć Kościół katolicki przez długie wieki afirmował monarchię jako ustrój odtwarzający Boską wizję świata z monarchą – strażnikiem „ładu prawdziwego”. Dlatego nauczanie Papieży i hierarchów Kościoła na temat demokracji zmieniało się na przestrzeni wieków od skrajnego potępienia do ostrożnej afirmacji. Dlatego poszczególne, często sprzeczne w ustach tych samych osób wypowiedzi, szczególnie po Soborze Watykańskim II, nie układają się w całość mogącą być wiarygodną wskazówką dla katolików. Jedno jest pewne: w przeciwieństwie do monarchii, stojąca na odmiennych pozycjach filozoficznych demokracja od początku była wrogiem Kościoła. Papież Leon XIII dość jednoznacznie oceniał fundamentalną dla demokracji zasadę suwerenności ludu jako sprzeczną ze zdrowym rozsądkiem i zasadami religii katolickiej. Sprzeczną z tradycyjną, katolicką nauką o nadprzyrodzonym („z góry” , a nie z dołu, od ludzi) pochodzeniu władzy. Na efekty w postaci laicyzacji i sekularyzacji całej chrześcijańskiej Europy, na czele z Francją jako „pierwszą córą Kościoła” od której rewolucyjny pochód demokracji się rozpoczął, nie trzeba było długo czekać. Dzisiejsza, walcząca z wszelkimi publicznymi przejawami religijności demokracja i jej prawa człowieka stała się przedmiotem kultu, nową „religią”, szczególnie przed wyborami upierdliwą i nachalną, dla której głównym grzechem ciężkim są kłopoty ze znalezieniem drogi do urny wyborczej.
Najciekawsza i najbardziej wymowna w artykule Pani Kobylińskiej jest skrupulatna analiza poglądów i postawy poszczególnych kandydatów na prezydenta. Bez cienia wątpliwości wyszło jej, że „kandydatem prawie idealnym w kontekście wskazań Kościoła” jest Marek Jurek. Ponieważ zbiorowy lud-suweren podziela to zdanie w śladowym zakresie, autorka oznajmia, że jednak będzie głosowała na Jarosława Kaczyńskiego. Wychodzi więc na to, że świadomy katolik to człowiek rozumiejący grzeszność wyborczej absencji, ale nie dostrzegający obowiązku dania świadectwa prawdzie przy wyborczej urnie. Przyznam się, że jako katolik właśnie, tej pokrętnej teorii „zmarnowanego głosu” nigdy pojąć nie potrafiłem. Widać demokratyczne rankingi i statystyka stały się brewiarzem nie tylko polityków, ale i katolickich wyborców. Co ciekawe, o swoich prywatno-politycznych kontaktach z braćmi Kaczyńskimi Pani Kobylińska pisze tak: „Zero życzliwości (…), żadnego dobra, lecz działania, które skrzywdziły mnie na długie lata (bracia Kaczyńscy śnili mi się po nocach przez ponad cztery lata)”. Mnie co prawda bracia Kaczyńscy snu nie zakłócają, ale nauka polityki jakiej udzielił mi prezes Kaczyński dwadzieścia lat temu nie pozwoliłaby mi głosować na niego nawet przy wyborze sołtysa. Nie z mściwości i zapiekłości, ale z przekonania, że prawdziwe rządzenie to umiejętność kształtowania ludzkich dusz. Wiem, że dla wychowanych w kulcie liczby i statystyk demokratów taki pogląd to zwyczajny obciach. Więc nie będę się wygłupiał i zamiast do urny pójdę do księdza proboszcza. Może mnie rozgrzeszy.
Bogdan Bachmura
Skomentuj
Komentuj jako gość