15 sierpnia mija kolejna rocznica Bitwy Warszawskiej uznanej przez brytyjskiego polityka i dyplomaty Edgara D’Abernon za jedną z osiemnastu przełomowych bitew w historii świata. Takie określenie jest dla nas korzystne propagandowo, ale nieco rozmijające się z prawdą. Bitwa Warszawska była o tyle ważna, że obroniono Warszawę co miało fenomenalny wpływ na morale wojska i społeczeństwa. Jednak bitwa ta nie rozstrzygnęła o zwycięstwie. Siły sowieckie zostały pobite, ale nie zostały zniszczone. Trudno zresztą się temu dziwić. Bolszewicy rzucili na Polskę ok. 800 tys. żołnierzy. To było dużo, jednak w Bitwie Warszawskiej polskiemu dowództwu udało się narzucić czas i miejsce starcia tak, że w bitwie wzięło udział ok. 105-115 tys. wobec 115-125 tys. naszych. Poprzez dobre dowodzenie doprowadziliśmy do sytuacji, że pomimo ogólnej przewagi liczebnej wroga to my mieliśmy przewagę we właściwym miejscu i czasie, co dało nam efektowne zwycięstwo. Problem jednak pozostał. Armia Czerwona była pobita, ale nie zniszczona, w dodatku dalej posiadała przewagę liczebną. Na naszą korzyć działało podniesione morale żołnierza polskiego i upadek ducha bolszewików.
Działaliśmy szybko. Już dziesięć dni po bitwie Józef Piłsudski wydał rozkazy rozpoczynające ziałania, których efektem było doprowadzenie do Operacji Niemeńskiej. Określana jest też mianem Bitwy Niemeńskiej stoczonej w dniach 20-28 września 1920 r. Lepszym określeniem jest operacja ponieważ były to zakrojone na szeroką skalę działania zaczepne Wojska Polskiego w trakcie, których stoczono cały szereg bitew i potyczek w różnych miejscach. Ważniejsze z nich to bitwa o Grodno, potem Lidę, Wołkowysk, Brzostowicę, Mostów. Później zdobyto też Baranowicze, a potem był już tylko pościg za uchodzącym wrogiem.
Ta niedoceniona bitwa pokazała jak szybko uczymy się i jak szybko potrafimy organizować nowe jednostki. Wojsko nabrało wiary we własne siły, a jego dowódcy śmiałości. Stąd rozmach operacji. Jako ciekawostkę można podać, że o ile w Bitwie Warszawskiej wzięło udział, jak pisałem wyżej, ok. 115-125 tys. żołnierzy polskich to już w operacji niemeńskiej tylko 67 tys. przeciwko 100 tysiącom bolszewików. Nie był to przypadek. Uderzające z łukiem z północy Grupa Manewrowa pozostawiła wszystkie tabory i szybkim nocnym marszem zajęła pozycje do ataku w sposób niezauważony przez Sowietów. Działania Grupy Manewrowej kompletnie zdezorientowały wroga między innymi dlatego, że Grupa weszła na terytorium neutralnej Litwy likwidując próbujące stawiać opór oddziały litewskie. Zdobyła most na Niemnie w Druskiennikach, zdobyła Sejny i Marcinkańce. Pozwoliło to zajść Rosjan z boku i następnie ruszyć na Grodno. Ważnym czynnikiem podnoszącym sprawność naszego wojska było lotnictwo. Jeszcze pod Warszawą mieliśmy dwie eskadry lotnictwa, a nad Niemnem już osiem. Odegrały one ogromną rolę wspierając działania wojsk lądowych.
Nie miejsce tu na dokładny opis działań. Należy jednak podkreślić, że o ile Bitwa Warszawska odepchnęła zorganizowane oddziały bolszewickie to po Operacji Niemeńskiej oddziały rosyjskie w większości utraciły charakter zorganizowanej siły zbrojnej. Już nie było mowy o jakichś poważniejszych bitwach, pozostało tylko ścigać uchodzącego nieprzyjaciela. Jednym z efektów było przechodzenie na polską stronę żołnierzy o narodowości białoruskiej i ukraińskiej.
Po tym wszystkim Rosja Sowiecka nie była już w stanie kontynuować działań zaczepnych przeciwko Polsce. Można powiedzieć, że niepodległość Polski została obroniona dopiero po Operacji Niemeńskiej.
Pozostaje pytanie, dlaczego Wojsko Polskie szło na Ukrainę zdobywać Kijów czy na Litwę i Białoruś zajmować Wilno, a zwłaszcza Mińsk? Czy był to przejaw agresji, megalomanii, jakiegoś pragnienia podporządkowania innych narodów? Kłania tu się spór pomiędzy Romanem Dmowskim i Józefem Piłsudskim. Pierwszy chciał Polski nieimperialnej, pogodzonej z Rosją, posiadającej na wschodzie tylko tyle terytorium ile da się zasymilować. Taka Polska powinna być raczej pomostem pomiędzy Rosją a Europą. Drugi myślał inaczej. Rozumiał, że polski teatr działań wojennych nie ogranicza się do ziem etnicznie polskich. Sięga na wschód aż do Smoleńska i Kijowa. Miejscem kluczowym dla bezpieczeństwa państwa polskiego jest brama Smoleńska pokazana na mapce. Jest to szczególne miejsce położone pomiędzy rzekami Dźwiną i Dnieprem oraz pomiędzy miastami Witebskiem a Smoleńskiem i Orszą. To stara północna droga wypraw moskiewskich na Rzeczpospolitą. Szeroki na kilkadziesiąt kilometrów pas ziemi idealny kiedyś dla kawalerii, a dzisiaj dla czołgów. Brama Smoleńska w rękach polskich to bezpieczna Warszawa lecz też dogodna baza wypadowa do zajęcia Moskwy. Bezpieczeństwo Warszawy kosztem zagrożenia Moskwy. Tak jak nie ma istotnych przeszkód terenowych pomiędzy bramą, a Warszawą, tak też nie ma gdzie zatrzymać wojsk idących z bramy na Moskwę. Taka sytuacja powoduje, że Rosjanie nie mają wyboru – muszą kontrolować ten obszar dokładnie z tego samego powodu dla którego my musimy. I dlatego Stańczyk na obrazie Jana Matejki jest tak zatroskany – przyszła wieść o utracie Smoleńska.
Drugim takim newralgicznym obszarem jest przedpole Przemyśla z Lwowem, ale najłatwiej zatrzymać Rosjan na Dnieprze w okolicach Kijowa. Pomiędzy tymi dwiema bramami do Polski rozciągają się bagna Prypeci rozdzielając ewentualne drogi agresji na Polskę. Dogodniejszą, bo krótszą drogę północną i mniej dogodną drogę południową. Od najdawniejszych czasów wszelkie wojska szły tamtędy niezależnie od tego czy na zachód czy na wschód.
Piłsudski nie zamierzał włączać tych ziem do Polski. Tak jak rozumiał militarne znaczenie tej przestrzeni, tak też rozumiał, że zwykłą inkorporacja tych ziem nie jest już możliwa wobec pojawienia się świadomości narodowej ich mieszkańców. Piłsudski zamierzał pomóc utworzyć państwa narodowe Białorusinów i Ukraińców, które we własnym interesie opierałyby się o Polskę stanowiąc tym samym naszą strefę wpływów i bufor osłaniający Polskę przed Rosją.
I tę wojnę Piłsudski przegrał. Pomimo błyskotliwych sukcesów militarnych nie udało się utworzyć tych państw. Instynkt państwowy ich mieszkańców był zbyt słabo rozwinięty. Pogrążone w wojnie domowej nie stanowiły żadnej siły. To był powód dla którego włączono do Polski kawał Białorusi i Ukrainy. Zbyt mało by zapewnić bezpieczeństwo od wschodu a wystarczająco dużo by zantagonizować tamtejszych nacjonalistów. Kompletnie wyczerpanej siedmioma latami wojny Polsce zabrakło siły, a Ukraińcom i Białorusinom zabrakło czasu na okrzepnięcie. Już 19 lat później, w 1939 r., Polska bez oparcia w Ukrainie i Białorusi okazała się zbyt słaba by obronić niepodległość.
Od tej pory minęło sto lat. Historia lubi wracać do starych schematów. Istniejący ład świata zaczyna się rozpadać. O istnieniu państw znowu będzie decydować naga siła militarna, a w tle gospodarcza. Znowu będziemy musieli zmierzyć się z wyzwaniami. Czy zagrożenie tradycyjnie przyjdzie ze wschodu? A jeśli tak, to jak możemy zabezpieczyć te dwa wielkie wojskowe trakty? Czy zdołamy nawiązać współpracę? Czy będziemy musieli tam wkroczyć? A może poczekamy aż ktoś do nas przyjdzie i załatwi sprawy po swojemu?
Możliwe jest prawie wszystko. Znowu grozi nam wojna o wszystko. W jedno tylko nie wierzę. W to, że jakieś wojska zza oceanu przypłyną umierać żeby nas ratować.
Adam Kowalczyk
Skomentuj
Komentuj jako gość