Komentator portalu "Debata" o nicku "Patriota" napisał ,że Polacy NIGDY w historii nie mieli krwi na rękach i ZAWSZE byli narodem prześladowanym. Historia jednak mówi coś innego. Oto kilka pierwszych z brzegów przykładów, które obalają podobne mity.
W marcu 1939 roku na mocy porozumienia pomiędzy Rzeczpospolitą Polską, III Rzeszą Hitlera i Królestwem Węgier dokonano rozbioru Czechosłowacji. Jego efektem było przyznanie Węgrom kosztem likwidowanego państwa, Ukrainy Zakarpackiej. Ukraińcy powołali organizację zbrojną, tzw. Sicz Karpacką, która podjęła próbę obrony tego terenu przed oddziałami węgierskimi i wyparcia resztek wojsk czechosłowackich. Polska jako kraj wtedy bardzo aktywny przygotowała oddziały, które miały ewentualnie wkroczyć i pomóc Węgrom. Z Węgrami był ten problem, że Polska i Niemcy "wcisnęły" im prawie siłą to terytorium. Początkowo odmawiali udziału w tej awanturze. Rząd polski dostawał piany bo nie chciał być jedynym sojusznikiem Hitlera przy likwidacji południowego sąsiada. Ale dalej niech inni gadają żeby znowu nie było na mnie.
Instrukcje dla gen. Fabrycego i Boruty-Spiechowicza brzmiały: „Z wiadomości, które mamy wynika, że Węgrzy posuwają się naprzód ku naszej granicy. Należy się liczyć poważnie z tym, że grupy – nawet dość silne – siczowców i oddziałów ukraińskich będą się chciały przedostać na naszą stronę. Oczywiście nie można dopuścić do tego przenikania i […] z rozkazu Pana Marszałka do tych siczowców trzeba strzelać, i jeżeli by się poddawali natychmiast rozbrajać i internować. Inna rzecz, że Pan Marszałek nie chciałby, żeby oni w ogóle się przedostali na nasz teren nawet chociażby mieli być internowani. Lepiej odepchnąć z powrotem na Ruś, niech się Węgrzy z nimi załatwią. Jeżeli było wojsko czeskie to [!], o ile przejdą granicę naszą, to po rozbrojeniu trzeba ich będzie transportami kolejowymi odsyłać do Czech, ale zasadnicze dążenie Pana Marszałka jest, ażebyśmy się nie obciążali wszelkimi szumowinami [!], które stamtąd będą się chciały do nas dostać (…)”*
Wywiad polski prowadził w Czechosłowacji, na Ukrainie Zakarpackiej tajną akcję dywersyjną pod kryptonimem "Łom".
Wedle świadectwa kombatanta tej akcji, pchor. Kasparka, miały miejsce przypadki dokonywania samosądów na schwytanych.
""Między godz. 15.30 a 17.00 oddziały węgierskie zajęły Jasinę. O 18.35 przy położonej u wlotu do tunelu (6 km płd. wsch. od przełęczy) stacji kolejowej Woroniecka spotkał się z nimi patrol KOP z kpt. Stankiewiczem na czele, któremu węgierski pułkownik oznajmił o opanowaniu wsi, kontrolowanej dotąd przez Ukraińców. Inspektor armii skomentował ten fakt następująco: „Uważam, że sprawa ewentualnego uderzenia dla pomocy oddziałom węgierskim jest skończona. Druga faza likwidowania sprawy ukraińskiej na Rusi potrwa czas dłuższy, dopóki Węgrzy nie opanują całkowicie terenu. W miarę likwidowania przez Węgrów aktywnych elementów ukraińskich oczekuję przeciekania tych ostatnich przez granicę. Głównym zadaniem staje się ich likwidowanie”.""
"Pociągiem docieramy do stacji Ławoczne, gdzie się zatrzymujemy, gdyż mamy przesiadkę. Kierujemy się do lokalnego dowództwa KOP-u gdzie prezentuję "żelazny list”, wystawiony w języku polskim i węgierskim przez władze cywilne i wojskowe, zalecający organom wszelkich władz, do których się zwrócę, udzielanie mi każdej pomocy, jakiej zażądam. (…)
Zacząłem rozmowę z żołnierzem. Zrobiłem uwagę, że chyba przez cały dzień zbyt wiele do roboty nie mają.
- Teraz to nie ma – potwierdził – ale parę miesięcy temu tośmy tu musieli ciężko pracować od rana do nocy.
- A co się tak bardzo zmieniło?
- A no, wtedy to Ukraińcy z Rusi wracali. To było skaranie. Musieliśmy wszyscy ciągle na patrole chodzić! A to szło i szło …
- Aż tylu?
- O-ho! I nie koleją przyjeżdżali, a ścieżkami, lasami szli i szli. A nam kazano ich łapać, tu przyprowadzać i spisywać: i kto, i skąd, i gdzie był, i … - wzruszył ramionami – A potem to ich dokądś zabierali. O, roboty było do cholery i trochę!
- Tak, to rzeczywiście wtedy mieliście trochę roboty – przytwierdziłem.
- Właśnie …I dlatego, to my potem, jak my takiego dostali gdzieś na boku, bez świadków, to my go … - wykonał ruch naśladujący wyciąganie czegoś ciężkiego do góry, a zakończony nagłym pociągnięciem w dół.
- Nie rozumiem … - bąknąłem, zdradzając ciężki pomyślunek.
Żołnierz uśmiechnął się trochę nieporadnie, trochę filuternie. – Nie wie Pan? – upewnił się.
- Nie.
- No, my takiego … na drzewo! – wyjaśnił spokojnie, rzeczowo.
Coś sobie przypomniał. Znów się uśmiechnął, ale już bez nieporadności. Z tylnej kieszeni spodni dobył portfel, poszperał w nim i wydobył kawałek powroza – piętnaście centymetrów, nie więcej. Uniósł go, jak w sądzie podczas rozprawy woźny unosi lico czynu – przedmiot, którego użyto do popełnienia przestępstwa. Na twarzy żołnierza malowała się ta sama duma, co u woźnego, wynikająca ze świadomości uczestniczenia w procedurze ważnej, zaszczytnej (choć w tym przypadku określenie „w procederze”, z właściwym przymiotnikiem, byłoby bardziej na miejscu).
- Jak już przestali przychodzić – kontynuował – i my już tego sznura nie potrzebowali, to my go pocięli i każdy wziął kawałek na pamiątkę.
Przytrzymał resztkę stryczka przede mną, jak gdyby chcąc mi umożliwić wzięcie go do ręki, bliższe zapoznanie się z niemym świadkiem, ba! uczestnikiem wydarzeń historycznych z niedawnej przeszłości! A nie doczekawszy się zainteresowania z mej strony, żołnierz pedantycznie sznur w loczek skręcił i włożył z powrotem do portfela – To na szczęście … - wyjaśnił mi swa pieczołowitość.
Spojrzałem na starszego wachmistrza w stanie spoczynku, Karola Pischa.
Uniósł brwi, ramionami wzruszył, co odczytałem:
„Trudno … Takie rzeczy dzieją się na wojnie.”
Zadałem sobie pytanie, czy ojciec Mariana nie zdaje sobie sprawy, że identyczny los z tym, jaki spotykał byłych siczowców, gdy zmuszeni do zaprzestania walki, do domu powracali, mógł być losem jego syna, gdy – też po walce – był w drodze do domu? Wolałem dłużej o tym nie myśleć." **
Wszystko wskazuje na to, że samosądy, o których opowiedział st. strzelec KOP na posterunku w Ławoczne, to była samowola żołnierzy. Jednak żołnierz ten nie krył się z tym i opowiedział o tym nieznajomym cywilom. Poczucie bezkarności żołnierza świadczy o tym, że takie działanie było znane przełożonym i co najmniej tolerowane jeśli nie popierane.
To tyle na temat braku krwi na polskich rękach. Ale to nie ja pisałem tylko inni. Gdybym był bardziej wredny to może bym jeszcze napisał np. o tym jak pod koniec września 1939 roku płk. Epler cofając się przed Niemcami i Sowietami we wsi ukraińskiej natknął się na zwłoki polskiego sierżanta zamordowanego prawdopodobnie przez Ukraińców. W odwecie kazał wyciągnąć z domów 50-60 chłopów i ich rozstrzelać. Wieś puszczono z dymem, dodatkowo rozkazał spalić jeszcze jedną lub dwie kolejne wsie napotkane po drodze żeby wzbudzić postrach przed wojskiem (pod koniec września '39!!!). Nie miałem czasu sprawdzić czy te pozostałe wsie rzeczywiście spalono. Wiem, że wojsko odeszło a miejscowi Polacy zostali...
* AAN, SG, 616/362, zapis rozmowy juzowej szefa SG gen. Stachiewicza z gen. Fabrycym z 15 III 1939, godz. 22.55
Z powyższego cytatu dość wyraźnie też widać czemu nie mogło być mowy o współpracy polsko-czeskiej.
**Józef Kasparek, Przepust karpacki. Tajna akcja polskiego wywiadu (1992) strona 89
Skomentuj
Komentuj jako gość