Otrzymałem na imieniny książkę „Hipisi w PRL-u” Kamila Sipowicza. Prezent nie był przypadkowy. Osoba wręczająca mi go wiedziała, że byłem w młodości hipisem. Ta książka ukazała się w szczególnym momencie, na 40-lecie hipisowskiego „festiwalu miłości i muzyki” w Woodstock.
Jurek Owsiak na tę rocznicę wskrzesił mit Woodstock, osiągając oszałamiający sukces frekwencyjny; do Jarocina, tak jak do Woodstock w 1969 roku, przyjechało 400 tys. młodych ludzi! Również 40 lat temu komuna hipisowska Charlesa Mansona dokonała mordu w domu Romana Polańskiego, w Beverly Hills w Kalifornii. Sekta zamordowała żonę Romana Polańskiego Sharon Tate, będącą w ósmym miesiącu ciąży, oraz jej trzech gości.
Niech moje wspomnienie będzie suplementem do książki Kamila Sipowicza.
Miasto socjalizmu militarnego
W Miasteczku, w którym się wychowałem, nie mieli prawa pojawić się hipisi. Miasteczko powstało na gruzach hanzeatyckiego grodu i miało przerobić wygnańców ze Wschodu, Ukraińców z akcji „Wisła” i chłopów z Mazowsza, Podlasia i Kurpi na społeczeństwo socjalistyczne. Przeszłość miasta została wymazana. Nowi mieszkańcy mieli zapomnieć o swoich korzeniach. Nową tożsamość miała im nadać PARTIA. Miejsce na eksperyment było idealne. Na Mieście bowiem kończyła się Polska. Dalej była tylko "kaliningradzka obłast". Jako nastolatek sądziłem, że moje prowincjonalne miasteczko nie jest znane w Polsce. Dopiero, gdy pierwszy raz w życiu ruszyłem autostopem w Polskę, okazało się, że jest znane z trzech rzeczy: z siedmiu jednostek wojskowych (w tym jedna Armii Radzieckiej), browaru i więzienia.
W szkole uczyli mnie nauczyciele już wychowani w socjalizmie. Uczyli mnie tak postrzegać świat, jak w wierszu Tuwima „Straszni mieszczanie”: „A patrząc – widzą wszystko oddzielnie że dom… że Stasiek… że koń… że drzewo…”. Ani razu nie usłyszałem w szkole o wspaniałej przeszłości Miasta, ani o tym, co się stało z jego rdzennymi mieszkańcami. Po tej wielkiej przeszłości, którą Armia Czerwona obróciła w ruinę, pozostały tylko nieliczne pamiątki. Jedną z nich były resztki katedry. Ponoć artylerzyści ostrzeliwując miasto, w którym już nie było wojsk niemieckich, wybrali wieżę katedry, jako punkt orientacyjny. Czerwony kikut tej wieży górował nad Miasteczkiem, aż do lat 60. XX wieku. W latach 60. saperzy wysadzili wieżę w powietrze. Władze tłumaczyły to względami bezpieczeństwa; wieża miała grozić zawaleniem.
Latem 1968 roku w sennym, prowincjonalnym miasteczku nagle zaroiło się od krasnoarmiejców. Przez Miasto prowadziła linia kolejowa, którą dzień w dzień jechały do ZSRR pociągi towarowe z Polski. Teraz stamtąd przyjechały ogromne transporty wojska, na platformach stały czołgi. Krasnoarmiejcy gotowi byli oddać niemal wszystko za alkohol. Po ich odjeździe u wielu mężczyzn widziałem pasy wojskowe, z metalową klamrą, z symbolem sierpa i młota, które dostali za jabola (popularne, tanie wina owocowe). Dokąd żołnierze jechali dowiedziałem się późną jesienią od otoczonego gromadą ludzi na chodniku, najstarszego brata mojego przyjaciela, który jako żołnierz służby zasadniczej brał udział w inwazji na Czechosłowację. Tłumaczył, że Niemcy chciały zająć bratnią republikę. Jako 13-letni szczeniak niewiele z tego rozumiałem.
Pierwsi hipisi w Miasteczku na końcu świata
Latem roku 1968 wydarzyło się w Mieście coś jeszcze. Trójka uczniów szkół średnich, w tym mój starszy o 4 lata brat „Dick”, jego szkolny kolega „Filozof” oraz brat mojego przyjaciela od piaskownicy - „Lennon”, wzbudzili w Mieście poruszenie swoim dziwnym, kolorowym ubiorem, długimi włosami i demonstracją w jedynej wówczas knajpie. Usiedli nie przy stolikach, a na podłodze. I tak siedzieli w milczeniu. W Mieście ta niewinna scenka wzbudziła zaskoczenie i zdziwienie. Brat miał wówczas 17 lat, a ja 13.
To za sprawą brata dowiedziałem się o istnieniu Radia Wolna Europa. Wieczorami odczyniał jakieś czary, przeciągając pod sufitem pokoju spiralną antenę, by z jazgotów i szumów fal krótkich wyłowić głos Basi Nawratowicz puszczającej muzykę rockową. To w RWE i Radio Luxemburg usłyszałem pierwszy raz grupy Rolling Stones, Beatles, Cream, Animals... . W Polskim Radio w tym czasie królowały „Takie ładne oczy” „Czerwonych Gitar”.
Na siedzącej demonstracji mego brata i jego dwóch kumpli się nie skończyło. Nagle w prowincjonalnej dziurze na końcu Polski pojawiła się gromada kolorowych, młodych ludzi płci obojga z gitarami, którzy przyjechali do brata i jego kumpli. Byli czymś tak różnym, od tego co nas na co dzień otaczało, że przypominało to efekt przejścia z czarno-białych telewizorów na kolorowe. Mieli wypisane na plecach niezrozumiałe dla mnie hasła „MAKE LOVE NOT WAR”. „FREEDOM” „MEMENTO MORI” i znak lecącej strzały wrysowany w koło. Jak mi wytłumaczyli, był to symbol pacyfistów, przeciwników wojen, przemocy i agresji między ludźmi i narodami. Siedzieli nad rzeką, grali, śpiewali, dyskutowali.... Mówili, że miłość w życiu jest najważniejsza, że trzeba zachować wewnętrzną wolność, wyzbyć się ego, które jest źródłem zła, trzeba żyć poza systemem, bo system robi z nas niewolników. Byli przeciwnikami służby wojskowej, chcieli skupić się na rozwoju duchowym, lekceważyli materialną stronę życia, dorabianie się, robienie kariery itd., itp. Powoływali się na Chrystusa, Buddę, pisarstwo Hessego. Chcieli wyrażać się w sztuce, w muzyce, tworzyć wspólnoty – komuny. Wszędzie, gdzie pojawili się w Mieście, wzbudzali swoim wyglądem sensację.
W pewnym momencie, w środku dnia, pod dom „Lennona”, w którym akurat byli hipisi, podjechały wozy milicyjne. Wyprowadzono młodych ludzi w kajdankach, na oczach przechodniów i zawieziono na komendę. Następnego dnia zostali wypuszczeni. Na komendzie zostali ostrzyżeni. Miało to wystraszyć hipisów od przyjeżdżania do naszej dziury i pozbawić mocy, niczym Samsona. Kazano im w ciągu 12 godzin opuścić Miasto.
A ty noś długie włosy, jak my...
Co działo się dalej, nie wiem, bo też musiałem wyjechać na kolonie z zakładu ojca. Zapatrzony w brata-hipisa przestałem się też strzyc, więc na kolonie pojechałem z trochę dłuższymi włosami niż moi rówieśnicy. Sympatyczna, młoda wychowawczyni kazała mi iść do fryzjera. Odmówiłem. Wówczas zwerbowała starszych ode mnie osiłków z mojego Miasta, w tym syna milicjanta i ci, podkochujący się w wychowawczyni, ochoczo zaciągnęli mnie do fryzjerki. Zrozumiałem, jakie upokorzenie przeżyli hipisi ostrzyżeni na komendzie milicji. Takie rzeczy młodemu człowiekowi zapadają na długo w pamięć...
Oczywiście, po powrocie do domu znów się nie strzygłem i jesienią nauczyciel prac ręcznych wywołał kilku chłopaków z klasy przed tablicę, dał nam pieniądze i kazał iść do fryzjera. Szliśmy ze zwieszonymi głowami i nagle wpadłem na pomysł: "ostrzyżmy się „na zero”, to będzie nasz protest!" Koledzy nie dali się długo namawiać. Młode fryzjerki zgodziły się ogolić nas maszynkami „na łysą pałę” bezpłatnie; miały dobrą zabawę. Za pieniądze na strzyżenie kupiliśmy sobie ciastka. Matka, gdy mnie zobaczyła, przeżyła szok. Fama o naszym proteście szybko się rozeszła i następnego dnia wszyscy uczniowie wylegli przed szkołę, żeby nas zobaczyć. Szliśmy gęsiego wśród milczącego szpaleru. Nauczyciel skwitował: „bardzo dobrze, proszę brać przykład z kolegów”. Ale protest poskutkował. Już do końca szkoły podstawowej nikt nie posyłał mnie do fryzjera.
White room
Postrzyżyny na milicji jednak nie wystraszyły kolejnych grup hipisów od przyjazdów do nas. Latem 1969 roku pojawiły się u naszych starszych braci kolejne ich grupy. Pierwsza tego lata przyjechała w łachmanach. Byli głodni i brudni. Trzeba było im zorganizować jakieś spanie i jedzenie. Upychaliśmy ich gdzieś po strychach. Był wśród nich chłopak, który mówił o sobie, że jest synem „czerwonego pająka”. Po raz pierwszy usłyszałem takie określenie, i po raz pierwszy w życiu zetknąłem się z synem partyjnego dygnitarza. Udzielił mnie i mojemu przyjacielowi Stanowi krótkiego, politycznego wykładu, ucząc jak należy czytać „Trybunę Ludu”, którą nazywał „czerwoną szmatą” i demaskował kłamstwa zawarte w artykułach. Mówił, że ci, którzy nami rządzą, to banda oszustów. Gdy wyjechali, zaczęliśmy się drapać. Okazało się, że hipisi zostawili nam na pamiątkę świerzb...
I tego roku, i w następne lata ciągle ktoś do naszych braci z Polski przyjeżdżał. Nasi bracia też zaczęli wyjeżdżać. Odwiedzili m.in. pierwsze hipisowskie małżeństwo w Polsce, Ritę i Joe w Ostródzie. Do braci z kolei przyjechali hipisi z Warszawy, by odwiedzić przyjaciela, którego wcielono do wojska w naszym Mieście. Przywieźli ze sobą nagrania rockowe na taśmie magnetofonowej. Hipis-żołnierz dostał przepustkę tylko na kilka godzin. Bardzo chciał wysłuchać „White room” grupy Cream. Rozpoczęły się gorączkowe poszukiwania po mieście magnetofonu, co okazało się bardzo trudne. Był to sprzęt-marzenie. Posiadali go nieliczni wybrańcy. Wreszcie udało się, po jakiś skomplikowanych zabiegach i perypetiach pożyczyć od kogoś na godzinę magnetofon. Ale okazało się, że był to ZK-120, czyli odtwarzający taśmy dwuścieżkowe, a przyjaciele żołnierza-pacyfisty przywieźli taśmy czterościeżkowe. W końcu i ta przeszkoda została pokonana, za pomocą noża podłożonego pod szpulę. Hipis wcielony do woja popłakał się słuchając „White room”. Ilekroć słyszę ten utwór w radio przypomina mi się ta scena.
Wcielenie hipisów do armii
Wkrótce ludowa armia upomniała się i o naszą trójkę hipisów. Pamiętam, że nasi starsi bracia, Dick i Lennon, próbowali symulować jakieś choroby, żeby uniknąć wcielenia do armii, ale nic z tego nie wyszło. Ich odjazd w kamasze przerodził się w manifestację. Na dworzec odprowadzała ich spora gromada młodych ludzi. Przechodnie przystawali zaskoczeni tym kolorowym pochodem śpiewającym po drodze piosenkę Tadeusza Wożniaka: „To będzie syn Narodzi nam się syn/ Już nawet wie Fabrykant broni to/ Już karabin syneczku mój/ I frontowy zielony strój/ Fabrykuje się dla ciebie/ Żebyś wszystko miał na czas/ To będzie syn/ Narodzi nam się syn/ Już buty mu kazali szewcom szyć/ Już ci piszą marszową pieśń/ Żeby łatwiej było ci nieść/ Ten karabin malowany/ I podkuty stalą but/ To będzie syn/ Narodzi im się syn/ To będzie wróg/ Narodzi ci się wróg/ Kocha życie tak jak i ty/ Lecz karabin buty i pieśń/ Fabrykuje się dla niego/ Żeby wszystko miał na czas”.
Gdy bracia wsiedli do pociągu żegnająca ich gromada skandowała: „Wierzę, wierzę, że nie będą z Dicka i Lennona żołnierze!”
Hipisowska komuna
Zostaliśmy ze Stanem, przyjacielem od piaskownicy, młodszym bratem „Lennona”, sami. Stan został dosłownie sam. Jego Matka, wielkiej dobroci kobieta, którą wspominam niemal jak własną matkę, zawsze miała dla mnie dużo ciepła i serdeczności, zmarła na raka. Jej śmierć była dla mnie wstrząsem, a co dopiero dla Stana. Dla Mamy Stana śmierć stała się wybawieniem od piekła, które jej stworzył, znęcający się nad nią mąż. Ideowy komunista, żołnierz dywizji kościuszkowskiej. Pedant, znakomity fachowiec budowlany. Mama Stana była jego drugą żoną. Najstarszego syna katował za byle co gumowym pejczem. Raz byłem mimowolnym świadkiem takiej sceny. Najstarszy brat Stana z tego powodu okropnie się jąkał. Ciężko było zrozumieć, co mówi. Drugi z braci Stana, „Lennon”, gdy dorósł, nie pozwolił się bić i stawał w obronie matki. Natomiast najmłodszy, Stan był pupilkiem ojca. Był jednym z pierwszych chłopaków w mieście, któremu ojciec kupił „Komarka”.
Matka Stana była wierząca, ojciec był wrogiem Kościoła i nie pozwalał synom chodzić na Msze. W Wielki Tydzień wpadł w szał i porozbijał w mieszkaniu wszystkie święte obrazy, które wcześniej sam oprawił w ramki. Nawrócił się na łożu śmierci. Zaprosił wszystkich, których skrzywdził w swoim życiu, przepraszał i prosił o przebaczenie. Ale to było wiele lat później. Teraz, po śmierci żony, zostawił Stana samemu sobie i wyprowadził się do jakiejś kobiety na wieś.
Stan został sam, więc w sposób naturalny w jego mieszkaniu powstała hipisowska komuna. Dołączył do nas Krzysztof, syn rzemieślnika. Nasza hipisowska komuna zaczęła ściągać z Miasteczka ciekawskich. Większość młodych ludzi, po zaspokojeniu ciekawości, odchodziła. Ale pojawiły się też dzieciaki, które uciekały z domów i chroniły się u nas. Pytaliśmy takich uciekinierów, dlaczego dali nogę z domu? Najczęściej uciekały ze strachu przed biciem, np. z powodu złych ocen. Podejmowaliśmy się roli mediatorów i odprowadzaliśmy zbłąkane owieczki do domów. Rodzice byli szczęśliwi, że zguba się odnalazła, a my ratowaliśmy skórę dzieciaków.
Również Stan zaczął mieć problemy ze szkołą. Pozostawiony sam sobie, nie mając w co się ubrać i co zjeść, przestał chodzić do szkoły i został skreślony. Poszedłem do dyrektora prosząc o przywrócenie, tłumacząc w jak trudnych warunkach żyje. „Ja musiałem uczyć się przy lampie naftowej” - odpowiedział na to. Cóż, Stan też nie miał światła. Odcięto mu prąd, bo jego ojciec, nie płacił czynszu i rachunków, aż doszło do eksmisji. Stan dostał jeden pokój w starej kamienicy za miastem. Wiedliśmy tam długie dysputy filozoficzne na temat sensu życia, Boga, społeczeństwa, państwa, granic wolności. Byliśmy też rozbudzeni artystycznie. Okazało się, że Krzysztof ma talent plastyczny, malował, rzeźbił, Stan robił interesujące rzeźby z metalu, ja próbowałem coś pisać, tworzyć spektakle. Organizowałem też happeningi. Jeden pamiętam, inspirowany wierszem Norwida „Ta nić czarna się przędzie, ona zawsze przede mną i przy mnie”. Zaopatrzyłem chłopaków w szpulki i recytując ten wiersz oplataliśmy miasto czarną nicią...
Na wiele dręczących nas pytań nie znajdowaliśmy odpowiedzi. Szukaliśmy jakiegoś autorytetu. Nie natrafiliśmy na swego ks. Szpaka, który docierał do hipisów w dużych ośrodkach miejskich. Poszliśmy raz ze swoimi pytaniami dotyczącymi Boga, do zakonników. Przyjął nas młody zakonnik, ale bardziej był zainteresowany podziwianiem swojej fizjonomii w lustrze, naprzeciwko którego siedział niż naszymi rozterkami.
Zapisy do ZMS
„Autorytet” przyszedł pewnego dnia sam. Był to przewodniczący miejskiej organizacji ZMS. Chodził od klasy do klasy wręczając uczniom deklaracje członkowskie. W końcu trafił do mojej, elektrycznej. Elegancik, ubrany w modny niebieski garnitur z bistoru. Zagaił krótko, zapytał, czy są pytania i to był jego błąd. Poprosiłem o głos i zapytałem, czy mu nie wstyd? Nabija sobie statystykę, robi karierę, a tak naprawdę nic jego organizacja nie oferuje młodzieży. Wywołałem burzę w klasie. Koledzy poparli mnie, mówili, że ZMS to pic na wodę. Nikt nie przyjął deklaracji. Elegancik wyszedł z klasy jak zmyty. Okazało się, że byliśmy jedyną klasą, która nie wstąpiła do ZMS.
Następnego dnia, ku memu zaskoczeniu, elegancik w bistorze znów pojawił się w klasie, ale tym razem w asyście dyrektora szkoły. Dyrektor, głosem nie znoszącym sprzeciwu, kazał zapisać się nam do ZMS i zostawił elegancika z nami. Szef ZMS zaczął z innej beczki. Kajał się, że może rzeczywiście nic do tej pory organizacja nie robiła dla młodzieży, ale teraz to się zmieni, i żeby dać mu szansę. Połowa klasy pobrała deklaracje. Ja nie.
Zostałem za to uderzony z najmniej spodziewanej strony. Na wywiadówki zawsze chodziła mama, ale tym razem wysłała ojca. Niczego się nie spodziewałem. Byłem najlepszym uczniem w klasie, więc niczego złego nie przeczuwałem. Miałem jedynie obniżoną ocenę ze sprawowania z powodu długich włosów. Ojciec po powrocie z wywiadówki był wściekły, rzucił się na mnie, chwycił za włosy i zaczął je wyrywać. Od tego momentu przez wiele lat nie odzywałem się do ojca. A po wyjeździe z Miasteczka do szkoły średniej, w domu pojawiałem się sporadycznie; utrzymywałem się sam. Dopiero, gdy już byłem na studiach ojciec przeprosił mnie za swoją głupotę, płakał. Pojednaliśmy się.
Hej Joe!
W końcu znaleźliśmy w Miasteczku bratnią duszę, młodą polonistkę, która pochodziła z Elbląga i mieszkała w internacie. Żeby było ciekawiej, to mój starszy brat powtarzał przez nią rok w technikum. Może miała jakieś wyrzuty sumienia i dlatego nas przygarnęła? Chodziliśmy do niej na brydża i korzystaliśmy z jej biblioteki. Nie pouczała nas, tylko słuchała. Gdy chciałem pożyczyć „Ulissesa” Jamesa Joyca, spojrzała na mnie zdziwiona i powiedziała: „Weź, ale i tak nic z tego nie zrozumiesz”. Miała rację. W jej szkole wystawiliśmy spektakl złożony z wierszy Różewicza, Baczyńskiego, Norwida i oczywiście z podkładem muzyki rockowej. Na poezję otworzył nas Niemen, zwłaszcza jego „Bema Pamięci Rapsod Żałobny” wywarł na nas ogromne wrażenie.
Nie mieliśmy możliwości słuchania zachodniej muzyki rockowej w oryginale. W radio królowali „Trubadurzy”, „Czerwone Gitary” itp. Byliśmy skazani na fale krótkie i na pocztówki dźwiękowe. Jedyny nasz sprzęt to był gramofon Bambino i radio, jako wzmacniacz. Pamiętam jakim świętem było pojawienie się w naszej komunie chłopaka z płytą Led Zeppelin III. Po raz pierwszy mieliśmy w ręku płytę zachodniej grupy! I to jakiej!
Aż przypadkowo poznaliśmy człowieka z Elbląga, właściciela bogatej kolekcji płyt. Załatwiliśmy z kierownikiem przyzakładowej świetlicy, że w niedzielę udostępni nam ją na dyskoteki. Sami malowaliśmy plakaty, które projektował Krzysztof i rozwieszaliśmy na mieście. Dzięki temu usłyszeliśmy płyty czołówki rockowej świata.
Wielkim wydarzeniem muzycznym i nie tylko w naszym Miasteczku Na Końcu Świata stał się koncert polskiej super grupy rockowo-bluesowej, z Józefem Skrzekiem i Włodzimierzem Nahornym w składzie. Od tamtego czasu byłem na wielu koncertach i festiwalach rockowych, ale już żaden nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak koncert Breakout 18 września 1970 roku. W przerwie między dwoma koncertami ktoś przyniósł wiadomość usłyszaną w radio, że zmarł geniusz gitary Jimi Hendrix. Miał 28 lat. W hołdzie Nalepa zagrał, klęcząc na scenie, „Hej Joe”.
Przyczyną śmierci muzyka były narkotyki...
Narkotyki
W 1971 pojawił się w naszej komunie P. Skończył liceum w sąsiednim mieście i wrócił do domu. Wraz z P. pojawiły się narkotyki. Narkotyki, a raczej prochy pojawiały się już wcześniej, tuż przed samym powołaniem naszych braci do wojska. Bracia poznali bliźniaków, którzy uczyli się w Gdańsku i oni byli dostarczycielami pierwszych „prochów”. Raz wziąłem od nich z ciekawości jedną tabletkę. Był to parkopan, lek na chorobę Parkinsona. Byliśmy akurat we Fromborku, do którego przyjechaliśmy na wieczorny koncert jakiejś amatorskiej kapeli rockowej. Efekt był taki, że straciłem poczucie czasu i przestrzeni, i w małym mieście z dwiema ulicami na krzyż nie byłem w stanie trafić na plac, gdzie odbywał się koncert. Gdy tam wreszcie trafiłem, kapela właśnie kończyła grać. Tak żałowałem tego koncertu i tak byłem zły, że to z powodu „prochów”, że już więcej mnie nie ciągnęło. Świat realny wydawał mi się o wiele ciekawszy.
W Miasteczku byli tacy, co wąchali tri (wywabiacz do plam) lub butapren (klej). Kolega szkolny wąchał puszkę z butrapenem w łóżku i zasnął. Klej wylał się, pościel była do wyrzucenia. Jego matka złorzeczyła i nie była w stanie zrozumieć, jak ten klej znalazł się w pościeli? Dorośli nie mieli bladego pojęcia o nowym, strasznym zagrożeniu. Pamiętam, że wraz ze Stanem poszedłem do rodziców jednego z chłopaków, żeby ich ostrzec, że syn ćpa. Ojciec chłopaka był urzędnikiem. Nie rozumiał, o co nam chodzi. Dopiero proces grupy narkomanów z Olsztyna, o którym doniosła prasa, był pierwszym sygnałem ostrzegawczym dla rodziców. Syn lekarza kradł ojcu recepty i w ten sposób grupa zaopatrywała się w leki zawierające psychotropy.
Ojczym P. też był lekarzem. Zagrożenie wróciło i to już nie w postaci kleju. P. zaczytywał się w „Opium”, wydanej przed wojną książce-dzienniku palacza opium. Książka była jednym wielkim hymnem pochwalnym na cześć narkotyków i dowodziła bezsensu i przypadkowości życia. P. zwrócił też naszą uwagę na książki Witkacego. Był zafascynowany narkotykami i posiadał ogromną wiedzę na ten temat, jego wiedza z zakresu chemii w tym zakresie była na poziomie uniwersyteckim. P. był wszechstronnie utalentowany i z ogromnym potencjałem intelektualnym. Błyskotliwy, oczytany, grający na gitarze szybko przejął rząd dusz nad Stanem i Krzysztofem. Fascynował się nadczłowiekiem Nitzschego. Wyznawał kult siły. Podobne fascynacje miał jeden z pierwszych hipisów w Miasteczku, „Filozof”. Był zafascynowany „Państwem” Platona, wszechwładzą kasty filozofów...
Latem trafili do nas hipisi z zewnątrz, ze Śląska, Gdańska i Olsztyna. Przyjechali na makowe żniwa. Z mleczka makowego produkowali heroinę. Jeden z nich strasznie się przy tym drapał, drapał się również P. Sądziłem, że to świerzb, ale okazało się, że to efekt zażywania polskiej hery. Latem 1972 roku, po raz pierwszy w życiu wybrałem się z Miasteczka w Polskę autostopem. Trafiłem pod sopockie molo, miejsce spotkań hipisów. Roiło się tam od sympatycznych, młodych, kolorowych ludzi. Po raz pierwszy zetknąłem się z hipisami na „głodzie narkotykowym”. Zdobywanie narkotyków były ich codziennym zajęciem. Proponowali mi, żebym dołożył się, bo jest okazja, by kupić „prochy”. Powiedziałem: „nie biorę”. Nie zraziło ich to, chcieli tylko, żebym „pożyczył” im pieniądze. Poznałem hipiskę, która by zdobyć narkotyk, gotowa była oddać się każdemu. Po raz pierwszy też zobaczyłem, jak skini napadają hipisów i biją na oczach przechodniów, i stojących z boku milicjantów, którzy przyglądali się temu biernie.
Wieczorami całą gromadą szliśmy pod sopocki Non-Stop, w którym odbywały się koncerty rockowe. Akurat trafiłem na Niemena, grającego wówczas z SBB. Pod bramą wejściową czekały na Niemena zjawiskowo piękne dziewczęta, licząc że na którąś z nich zwróci uwagę.
Z Trójmiasta ruszyłem dalej. Gdziekolwiek nie pojechałem, wszędzie trafiałem na zażywających narkotyki, produkowane domowym sposobem, czy kupowane na sfałszowane recepty. To już była epidemia. Były też pierwsze śmiertelne ofiary z powodu przedawkowania. Ale każdy kto brał, był przekonany, że panuje nad sytuacją, że nie da się uzależnić. Zażywanie stało się modne, byłem rodzajem wejścia do grona wtajemniczonych. Ucieczka od systemu, ucieczka od zniewolenia przez system, okazała się ucieczką w inne zniewolenie.
Koniec komuny, koniec hipisowania
W 1973 roku wyjechałem z Miasteczka do technikum, najpierw do Olsztyna, a po roku, usunięty ze szkoły, na drugi kraniec Polski, do Szczecina, do najstarszego brata. Miałem ciągle problemy ze względu na długie włosy. W Szczecinie z tego powodu polonistka doprowadziła do zawieszenia mnie w prawach ucznia. Dopiero na studiach w Warszawie moje długie włosy już nie były dla nikogo problemem. Był rok 1976 i moda hipisowska stała się powszechna. Zresztą władza miała już inne problemy niż walka z hipisami. Był rok 1976. Powstał KOR.
W Miasteczku pojawiałem się tylko w okresie wakacji. Do hipisowania miałem coraz większy dystans. Sprawiły to lektury. Szczególnym odkryciem były dla mnie książki Herberta Marcuse, jednego z hipisowskich proroków. Marcuse nawoływał do rewolucji. Wobec „skorumpowania” klasy robotniczej przez kapitalizm, liczył na studentów i subkultury młodzieżowe, zwłaszcza hipisów. Rewolucja miała zniszczyć system kapitalistyczny i „wyzwolić człowieka”. Jego miejsce miał zająć nowy wspaniały ustrój. Idolem zachodnich hipisów i Nowej Lewicy był towarzysz Che Guevara, który jako naczelnik hawańskiego więzienia La Cabana, zmuszał dzieci do patrzenia, jak rozstrzeliwano im rodziców. Drugi idol to Mao Tse Tung. „No nie - pomyślałem sobie po tych lekturach - bracia hipisi, wy po prostu torujecie drogę Związku Radzieckiego do panowania nad światem. Beze mnie”. Nie zdziwiłem się więc, gdy po otwarciu archiwów STASI okazało się, że ruchy pacyfistyczne na Zachodzie były finansowane i sterowane przez KGB, a przywódcy rewolty studenckiej 68 roku w Niemczech Zachodnich byli agentami STASI. Celnie rewolucję hipisowską na Zachodzie i rewoltę studencką 68 roku podsumował po latach Bertolucci w filmie „Marzyciele”. Utrzymywani przez rodziców, znudzeni młodzi ludzie z klasy średniej pragnęli życia bez odpowiedzialności, na czyjś koszt i swobody seksualnej.
Jak potoczyły się losy hipisów w moim mieście
Jak potoczyły się losy hipisów z mojej komuny? Z wojska powrócił „Lennon” i zaopiekował się Stanem. To uratowało go od nałogu narkomanii, a był bardzo bliski. Któregoś lata wraz z grupą śląskich hipisów przyjechała do niego ładna blondynka, która uciekła od despotycznej matki. Zakochała się w Stanie, z wzajemnością. Wzięli ślub (byłem ich świadkiem). W 1980 roku Stan zaangażował się w Solidarność (w stanie wojennym redagowałem mu ulotki). Po 1989 roku był bez pracy. Przedsiębiorstwo, w którym pracował, upadło. Próbował uruchomić jakiś własny interes, miał pomysły, ale nie mając ani kapitału, ani możliwości uzyskania kredytu, nie był dla nikogo poważnym partnerem. Małżeństwo mu się rozleciało. Wyjechał na Śląsk i słuch o nim zaginął.
Krzysztof został powołany do wojska, mimo rozpaczliwych prób uniknięcia kamaszy. Armia potrzebowała go, gdyż oficerowie zapragnęli mieć w remontowanym kasynie rzeźbioną boazerię, a Krzysztof miał talent, rzeźbił w drewnie. Na nic się zdała próba samobójstwa i odmowa noszenia broni. Wyszedł z wojska jako alkoholik. Uruchomił zakład rzemieślniczy, po 1989 roku splajtował. Pił, w końcu się wyrwał z nałogu. Dzisiaj jest abstynentem i prowadzi terapię dla alkoholików.
P. stoczył się na samo dno. Wciągnął w narkomanię żonę i młodszą siostrę. W ostatnim odruchu samozachowawczym żona uciekła od niego z synkiem. W domu Stana przeszła odtrucie. Jest jednym z nielicznych znanych mi przypadków wyjścia z narkomanii. Podjęła pracę, wychowała syna. P. ostatni raz widziałem na początku lat 90, w szpitalu psychiatrycznym. Był wrakiem człowieka. Miał amputowaną nogę. Z powodu wstrzykiwania narkotyków brudnymi igłami, nogę zaatakowała gangrena.
„Belmondo” z grupy śląskich hipisów, którzy przyjeżdżali do nas, zaćpał się na śmierć. Wspaniały, ciepły człowiek, obdarzony niezwykłym poczuciem humoru.
Adam P. z Olsztyna, człowiek wybitnie i wszechstronnie utalentowany, stoczył się na dno i zabił się.
Kto zostawał hipisem?
Młodzi ludzie, którzy przeżyli w dzieciństwie lub młodości traumę, a byli bardzo wrażliwi. Dzieciaki z poczuciem wykluczenia. Stan, któremu gdy miał 15 lat zawalił się cały świat, Śmierć matki, porzucenie przez ojca. Do tego doszły wyrzuty sumienia. Był świadkiem znęcania się ojca nad matką i nie protestował. Po czymś takim nie można normalnie żyć.
Matka P. zmarła na raka, gdy kończył liceum. Ojczym tak przeżył śmierć żony, że wpadł w alkoholizm, zostawił P. i córkę samym sobie, i to w momencie, gdy potrzebowali największego wsparcia. Zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Żona P. Sierota. Jej rodzice utonęli, gdy była mała. Wychowywała ją ciotka. W. z Olsztyna też był sierotą. Rodzice zginęli. On z bratem trafił do domu dziecka, później zajęła się nimi babcia. J., dziewczyna W., molestowana w dzieciństwie przez ojca, wojskowego. A. z Olsztyna, był dzieciakiem, gdy rodzice się rozwiedli. Nie skończył żadnej szkoły, gdy jego bracia pokończyli studia (lekarz, architekt) i mieli go za nic.
Dlaczego im nie udało się uniknąć narkotyków, a mnie się udało, mimo że też miałem swoją traumę? Eksmisja w dzieciństwie z pięknego mieszkania do ponurego baraku, choroba wywołana warunkami życia w tej norze, wyrwanie z domu rodzinnego i 2 lata tułaczki po szpitalach, potraktowanie w jednym ze szpitali jako „królika doświadczalnego”, wykluczenie przez rówieśników po powrocie ze szpitali („gruźlik”).
Myślę, że zawdzięczam to rodzicom. Mimo ciężkiej sytuacji materialnej, rodzice potrafili stworzyć dom, w którym czułem się bezpiecznie, czułem się kochany. Matka walczyła o każde swoje dziecko jak lwica. Ogromne, a kto wie, czy nie decydujące znaczenie miało to, że byli praktykującymi katolikami, dla których wiara była najważniejsza w życiu. Ponadto rodzice ciężko harowali i siłą rzeczy starszy opiekował się młodszym rodzeństwem. To rodziło poczucie odpowiedzialności.
Jakie znaczenie ma rodzina, dom rodzinny doświadczyłem, gdy powołałem w Olsztynie pierwszą szkołę społeczną, po 1989 roku. Byłem zaskoczony, gdy w tej elitarnej szkole, w kilkuosobowych klasach, pojawiły się u niektórych uczniów agresywne, patologiczne zachowania (np. przystawienie dziewczynce noża do gardła w ubikacji i polecenie ściągnięcia majteczek). Za każdym razem diagnoza psychologa była identyczna: rozpad lub brak rodziny, ojciec zrobił kasę i wymienił sobie żonę na nową, młodszą; jedno lub oboje rodzice wyjechali na saksy, a dziecko zostało z babcią. Itd., itp. Wiele lat później uzyskałem potwierdzenie naukowe swoich obserwacji. W ramach wymyślonego przeze mnie programu „Szkoła bez przemocy” (realizują go od kilku lat tysiące szkół w całym kraju), członek Rady Programowej akcji, psycholog, prof. Janusz Czapiński, przeprowadził badania ankietowe na dużą skalę w szkołach w całej Polsce, na temat przyczyn przemocy i agresji wśród uczniów. Wynik był jednoznaczny: rozbicie, brak rodziny.
Adam Socha
Skomentuj
Komentuj jako gość