"Czy można przejść obojętnie obok kolejnego artykułu, jawnie prowokującego, zamieszczonego w lewicowym tygodniku „Polityka” , w którym kolega Hartman znów atakuje nie tylko Kościół, katolików, ale po prostu zdrowy rozsądek Polaków. Ignorowanie wypowiedzi Hartmana, podpartych zawsze notką biograficzną „prof. dr hab. Uniwersytetu Jagiellońskiego” jest asekuranctwem, bo komuż się chce występować pod swoim własnym imieniem i nazwiskiem (a nie tylko nickiem w Internecie) przeciwko utytułowanej osobie."- pisze dr Zdzisława Kobylińska.
Zastanawiałam się, czy pisanie o profesorze Janie Hartmanie – filozofie i etyku ma sens. Nie chciałabym, żeby „Debata” na wzór innych mediów, promowała jego osobę. Istnieje bowiem możliwość, że ktoś, kto nie słyszał dotychczas o prof. Hartmanie nie poprzestanie na przeczytaniu tego tekstu, lecz sięgnie dalej, a czyż nie o to w gruncie rzeczy chodzi prof. Hartmanowi i jemu podobnym?
Z drugiej zaś strony ten proces jest i tak nieunikniony, gdyż Jana Hartmana w mediach jest coraz więcej. Zresztą, czy można przejść obojętnie obok kolejnego artykułu, jawnie prowokującego, zamieszczonego w lewicowym tygodniku „Polityka” z lutego bieżącego roku, w którym kolega Hartman znów atakuje nie tylko Kościół, katolików, ale po prostu zdrowy rozsądek Polaków. Ignorowanie wypowiedzi Hartmana, podpartych zawsze notką biograficzną „prof. dr hab. Uniwersytetu Jagiellońskiego”, jest jednak przymrużaniem oka na siłę. Jest asekuranctwem, bo komuż się chce występować pod swoim własnym imieniem i nazwiskiem (a nie tylko nickiem w Internecie) przeciwko utytułowanej osobie. Ludzie z naszej filozoficznej „branży” nie będą się wychylać. Hartman jako młody filozof dopiero wchodzi w świat nauki pełną gębą i zawsze istnieje szansa, że będzie można go spotkać na swej akademickiej drodze, narażając się na „zapłatę”. Bo jeśli kiedyś przyblokuje publikację, albo napiszę złą recenzję, albo zrobi tak zwane tyły? Hartman co prawda w apologetycznym tekście o sobie samym napisał, że żadnego świństwa nikomu nie zrobił, ale jak pisał Cycero „papier jest cierpliwy, przyjmie wszystko”.
Może więc warto, mimo wszystko, zwracać uwagę na tę postać, jednakowoż zachęcając do czujności, dystansu, krytycyzmu. Bo przecież ktoś, kto bliżej nie zna tej osoby, może sobie założyć, że teksty, wypowiedzi czy wystąpienia firmowane, bądź co bądź, przez utytułowanego naukowca z szacownej uczelni, mogą budzić tylko pełen respekt i podziw. W jego CV roi się przecież od zaszczytów, honorów, nagród, wyróżnień, odznaczeń i publikacji! Tymczasem, no właśnie…! Poglądy, które prezentuje Hartman w swej publicystyce, są w mojej ocenie, szkodliwe dla Polski i Polaków, dla szkolnictwa wyższego, dla studentów, dla katolików i Kościoła, a przede wszystkim dla samej prawdy.
Janka Hartmana poznałam na studiach filozoficznych na KUL. Był wówczas skromnym studentem, nie rzucającym się w oczy (także z powodu mizernego wzrostu). Z pewnością jednak studentem pilnym, zdolnym i inteligentnym. Gdyby taki nie był, nie wybrałby przecież studiów filozoficznych na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Wówczas, w epoce poważnych egzaminów wstępnych, dostanie się na KUL, gdy bywało po kilkanaście osób na jedno miejsce, było poważnym przedsięwzięciem. Zresztą kto wówczas przypuszczał, że dyplom kulowski może przydać się w Polsce? Podjęcie studiów filozoficznych na KUL-u było raczej równoznaczne ze staniem się bezrobotnym i oznaczało zamknięcie wielu możliwości zawodowego awansu. Wobec powyższego, oprócz pojedynczych tajnych współpracowników, studiowały tam osoby, które w reżimie komunistycznym naprawdę chciały zgłębiać tajniki filozofii, wiedząc że w Polsce (oprócz seminariów duchownych i kościelnych instytutów) tylko tam można w sposób wolny i autentyczny uczyć się filozofii. Do tych osób należał z pewnością i Janek Hartman. Chciał zostać filozofem i został nim! Marzył o tym podobno od szóstego roku życia. W młodym wieku i z posadą na znakomitym Uniwersytecie Jagiellońskim z Janka Hartmana wyrósł profesor Jan Hartman. I to bynajmniej nie skromny profesor, ba …nie tylko profesor. Hartman, wydaje się, chciał być kimś jeszcze. I znów dopiął swego! Co za konsekwencja! Został mianowicie celebrytą, dyżurnym autorytetem lewackich mediów, pismakiem, którego wielu chce drukować (w 2009 roku odbiera nagrodę Grand Press za „najlepsze dziennikarstwo”). Bo czyż to nie smakowity kąsek: absolwent KUL, prof. UJ, bioetyk, który z odwagą i pasja głosi to, co myśli. A co myśli? No właśnie… Jego poglądy poparte naukowymi tytułami są wprost wymarzone do propagowania prawie we wszystkich mediach. Antyklerykalne, antykatolickie, antykościelne – to ich pierwszy zasadniczy rys. Następnie jako bioetyk głosi zasadność aborcji, eutanazji, akceptacji związków homoseksualnych etc. No i oczywiście deklaruje się jako ateista, co w tym wszystkim paradoksalnie jest dość pocieszające, bo przynajmniej świadczy to o jako takiej spójności jego światopoglądu (choć oczywiście nie wszyscy ateiści są zarazem zwolennikami aborcji czy antyklerykałami).
Osobiście jednak mam pewne wątpliwości co do źródła jego poglądów. Jestem wobec nich nieufna, gdyż najprawdopodobniej nie są one wynikiem tylko Hartmanowych przemyśleń, ale efektem jakiegoś zranienia, bólu, urażonego ego, dumy czy ambicji. Jednym słowem mocne emocje wzięły górę nad rozumem Hartmana, który popłynął daleko poza główny nurt. Czy to problemy z magisterium na KUL? A może ktoś mu dopiekł jego pochodzeniem? W co trudno mi uwierzyć. Nasz wspólny prof. Romuald Jakub Waszkinel Wechsler okazał się też Żydem, i to jako katolicki ksiądz, i naprawdę nic z tego powodu się nie stało. Nie mówiąc o innych osobach żydowskiego pochodzenia, które z powodzeniem wówczas na KUL-u wykładały (i wykładają). Osobiście nawet jedna myśl nie przeszła mi przez głowę, że Hartman, będąc Żydem, nie powinien studiować na KUL. Zresztą Hartman doskonale wiedział, wybierając tę uczelnię, że włos mu z głowy tam nie spadnie z powodu jego pochodzenia. Wywodzący się z profesorskiej rodziny Janek z pewnością miał pełną wiedzę na temat naszej uczelni. A jednak musiało zdarzyć się coś, co spowodowało, że obecnie wszystko, co wiąże się z Kościołem, oczywiście tylko i wyłącznie katolickim, zasługuje w jego oczach na niechęć, odrzucenie, a nawet na pogardę. Przyznam się, że nie ufam do końca ludziom, którzy tak diametralnie zmieniają swoje poglądy, bo zwykle za taką zmianą kryje się drugie dno, które nie jest wynikiem refleksji, ale jakiegoś faktu, który został nadmiernie uogólniony.
A może rozwiązanie jest prostsze, może to tylko bezmyślne albo koniunkturalne połknięcie haczyka, na który dał się złapać Hartman, oferując towar propagandy antykatolickiej, która znakomicie się sprzedaje, a na jej fali można wypłynąć medialnie i finansowo?
Na co bowiem liczy prof. Hartman ogłaszając swoją idolką Dodę, która zachwyca profesora UJ intelektem i błyskotliwą przenikliwością, polegającą między innymi na jej samouwielbieniu („gdy patrzę na siebie w lustrze, to sama siebie chcę”)? Liczy na jej względy (no chyba nie), a może po prostu liczy na powielanie jego wypowiedzi, jak ja to robię w tej chwili, aby dziennikarze wnikali w to, co prof. Hartman miał na myśli.
Dlaczego też Hartman pisze zdanie, które nie powinno nigdy paść z ust naukowca, gdyż jest po prostu nieprawdziwe, o zbyt dużym stopniu ogólności, nie mówiąc już, że podszyte zaciekłą zjadliwością: „katolicyzm nie jest lubiany. Prawdę mówiąc poza buddystami, którzy na ogół o wszystkich mówią dobrze, nie spotkałem nikogo, kto darzyłby katolicyzm sympatią”. Czy prof. Hartman nigdy nie poznał wspaniałych profesorów na UJ, którzy są katolikami? A może wśród studentów brakuje mu katolików, którzy z pewnością nie podzielają tego profesorskiego zdania? Na pewno w środowisku „Gazety Wyborczej”, „Przeglądu Politycznego” lub „Polityki” nie ma sympatii dla katolicyzmu, ale na miłość Boską, Polski nie można zredukować tylko do paru środowisk, promujących Hartmana.
W „Polityce” z 3 lutego 2011 r. w artykule zatytułowanym „Ignorancja w służbie obłudy”(sic! – tytuł wyjęty żywcem z publicystyki czasów stalinowskich) Hartman głosi: „Jeśli Polska ma być wolnym krajem, a nie półdemokratycznym państwem wyznaniowym, obywatele muszą mieć gwarancję, że nie będą wbrew swej woli epatowani naukami religijnymi i moralnymi jednego z wyznań. Żeby spełnić ten warunek, wynikający z zapisów polskiej konstytucji, należałoby wykluczyć, aby etyki w szkole uczyły osoby niezdolne do zachowania swobody sądu etycznego, zwłaszcza zaś osoby z racji zależności służbowej zobowiązane do stronniczości, a mianowicie do prezentowania etyki katolickiej jako doskonalszej od każdej innej. Takiej swobody sądu nie mają przede wszystkim księża i katecheci, którzy zatrudniani są przez Kościół i z mocy prawa kanonicznego oraz przepisów kościelnych mają obowiązek krzewić doktryny katolickie. Można wręcz powiedzieć, że księża i katecheci nie mają prawnej zdolności, aby uczyć etyki w szkole – wszak ich wolność sądu i starania o zachowanie bezstronności są ograniczone prawnie. Tym bardziej nie mają też moralnego prawa, by nauczać etyki. Wszak ten, kto podejmuje się uczyć tego przedmiotu, musi dać rękojmię swojej intelektualnej wolności i niezależności. Gdy wolności tej nie ma, nauczyciel etyki staje się doktrynerem, moralnie sprzeniewierzając się wymogom swojej profesji”. Ten długi cytat jest celowy, ponieważ nie umiałabym streścić tylu głupot w krótszym tekście. Chyba Jan Hartman lepiej by zrobił, aby pod tymi stwierdzeniami podpisał się tylko, nie przywołując faktu bycia pracownikiem krakowskiej uczelni, bo wątpię czy to jest wygodne dla UJ. Nota bene, czy Janek Hartman nie pamięta rocznego proseminarium poświęconego tylko marksizmowi i jego „etyce” u księdza prof. Szostka? A wykłady siostry urszulanki, prof. Zofii Zdybickiej, z filozofii religii, a wykłady ks. prof. Stycznia z etyki, a wykłady mistrza Krąpca? Fakt pisania przeze mnie pracy magisterskiej u rektora Krąpca otwierał mi większość filozoficznych drzwi uniwersytetów na Zachodzie Europy.
Jeśli Hartman kwestionuje ich kompetencje nauczania etyki, antropologii czy czegokolwiek innego, bo byli osobami duchownymi, to tym samym kwestionuje swoje podstawowe wykształcenie, które na KUL-u odebrał. Dlatego profesorze Hartman może warto sprzedać swój dyplom na aukcji Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, jak zrobił to Palikot ze swoją legitymacją poselską? Czy Pan to uczyni? Po co trzymać taki dyplom w domu, który jest owocem Pana nauki pobieranej u doktrynerów, sprzeniewierzających się wymogom swej profesji, katolików, których nikt nie lubi? A może jednak trochę byłoby szkoda, może ów dyplom ma jakąś wartość, bo jednak to wykształcenie zdobyte dzięki znienawidzonemu katolickiemu klerowi pozwoliło Panu otworzyć przewód doktorski na UJ i być dziś profesorem. A w wolnej i demokratycznej Polsce bez skrępowania i konsekwencji głosić swoje poglądy. Proszę sobie przypomnieć komu jest Pan winien wdzięczność za te dobrodziejstwa. Pamięta Pan takiego skromnego profesora, który jako autorytet naszych czasów, najpierw w czarnej sutannie potem białej, pomógł nam odzyskać wolność? To był nasz kulowski profesor. Nazywał się Karol Wojtyła. To On między innymi wykształcił profesorów, u których pobierał Pan bezpośrednio nauki z dużym powodzeniem (i za darmo!, choć Pan „nie był ani Polakiem, ani katolikiem” – to są słowa Pana). Bez tego Człowieka, prawdopodobnie nie miałby dziś Pan tej pozycji, którą ma. Ale i Jego Pan nie toleruje z powodu „chamskiego gadania” na temat „cywilizacji życia i śmierci”.
Nie będę opatrywała tych wypowiedzi szerszym komentarzem bo…sapienti sat. Jednak na zakończenie pozwolę sobie przywołać inne słowa naszego bohatera, które brzmią: „Filozofia jest żyjącą inteligencją, żywym myśleniem, któremu przyświecać powinna dobra wola i intelektualna uczciwość. To właśnie jest mądrość, której szukamy”. Czy prof. Hartman naprawdę tego szuka? A może pytanie powinno brzmieć: czego prof. Jan Hartman naprawdę szuka?
Zdzisława Kobylińska, dr nauk humanistycznych, poseł na Sejm III kadencji, etyk, publicystka Debaty.
Tekst pochodzi lutowego numeru miesięcznika Debata.
Rysunek autorstwa Aleksandra Wołosa
Skomentuj
Komentuj jako gość