Na naszych oczach kończy się pewna epoka. Po szesnastu latach kanclerskich rządów odchodzi Angela Merkel. To jeden z niewielu polityków w Europie, który tak długo utrzymywał się na stanowisku. To jej nazwiskiem firmowane są sukcesy i porażki Niemiec na arenie międzynarodowej. Przez lata wskazywała palcem politycznym partnerom ich miejsce. To ona decydowała, jak będzie wyglądać Europa lat 20. XXI w. W grudniu 2021 r. swoje stanowisko objął Olaf Scholz. Jeśli komuś się wydawało, że Berlin zmieni politykę, to mógł się srodze zawieść. Nowy rząd już zapowiedział, że będzie kontynuował działania swojej poprzedniczki. Będzie też kładł nacisk na walkę o praworządność i próby federalizacji UE w przyszłości.
Swego czasu francuski prezydent, Francois Mitterrand, mówił: Tak bardzo lubię Niemcy, że chcę, żeby były dwa niemieckie państwa. Jego następca, Emmanuel Macron, już nie ma tego komfortu. Ponad trzydzieści lat po upadku muru berlińskiego Europa znów musi się mierzyć z dominującą obecnością Berlina. Niemcy wciąż prą do przodu, realizując swoje cele. Nie przeszkodziły im w tym dwie wojny światowe i rozpad państwa. Wprzęgnięcie Berlina w ramy Wspólnoty Węgla I Stali, a następnie Unii Europejskiej było francuskim pomysłem na zneutralizowanie germańskiego zagrożenia i zbudowanie pokoju w Europie. Paryż mógł spać spokojnie, bo w pewien sposób udało mu się ten cel osiągnąć. Ale potem Niemcy się zjednoczyły, Europa się rozszerzyła, otwierając Berlinowi drogę na wschód, a następnie ze Wspólnoty uciekła Wielka Brytania. Po brytyjskiej rejteradzie Francja została sama z dylematem, jak okiełznać silniejszego sąsiada. Paryż łudzi się, że ma jeszcze wpływ na to, jak będzie wyglądała przyszła UE i że ma w niej głos współdecydujący. Na dominację Niemiec i problemy UE jako takiej odpowiada planami głębszej integracji. Ma nadzieję, że niemiecka siła rozmyje się w mieszance kultur i wspólnych aspiracji.
Wielka Brytania, jeszcze będąc członkiem Wspólnoty, hamowała niemieckie zapędy. Po jej odejściu Europa miała stać się typowym francusko-niemieckim tandemem. Ale to pobożne życzenia Paryża, gdzie pozostali gracze udają, że Francja ma tak samo decydujący głos. Na ten temat, trzy lata temu, dosadnie wypowiedziała się Marine Le Pen, francuska kandydatka na urząd prezydenta. Prącemu do zwycięstwa Macronowi oznajmiła wówczas, że Francją i tak będzie rządziła kobieta. Nawiązywała wówczas do silnej pozycji ówczesnej niemieckiej kanclerz, która narzucała polityczny ton w Europie. Francja nie ma tak silnego głosu, a jej prośby nie mają aż takiego przełożenia, jak działania niemieckiego rządu. Nad Wisłą mogło to być szczególnie widoczne podczas wizyty Macrona w Polsce w 2021 r. Wśród rządowych elit brak było entuzjazmu z okazji przybycia francuskiego gościa, a polskie media wręcz się dziwiły, czego Macron może u nas szukać.
Niemcy są silnikiem europejskiej gospodarki. Bez ich prężnej gospodarki i pieniędzy nie byłoby europejskiego komfortu życia. Z osiemdziesięcioma milionami obywateli stanowią drugie, zaraz po Rosji, najludniejsze państwo w Europie. Zajmują czwarte miejsce na świecie pod względem PKB. Jako jedne z nielicznych, rok do roku odnotowują spore nadwyżki budżetowe. Ich największym partnerem handlowym oraz odbiorcą dóbr jest V4, czyli Polska, Czechy, Słowacja i Węgry. Francja nie ma takiego przebicia w tym regionie. A dla Berlina otwarcie się na wschód i ekspansja firm było jak wzięcie głębokiego oddechu. Nie odda tego bez walki. Dlatego też pomysł polskiego rządu o zintegrowaniu Europy Środkowo Wschodniej w projekcie Trójmorza odczytano w Berlinie jak zagrożenie. Do tej pory przepływ środków i kapitału odbywał się na linii wschód-zachód. Polska chciała ten trend odwrócić i przekierować ruch na linii północ-południe. To by oznaczało, że Berlin straciłby część swoich zysków. Niemcy nie powiedziały głośno „nie”, ale ich dyplomacja ruszyła do mocnej ofensywy. Wystarczyło też trochę poczekać. Bo gdy tylko ze stanowiska prezydenta USA odszedł mocno Niemcom niechętny Donald Trump, na jego miejsce wskoczył Joe Biden. Biden bez wahania oddał amerykański parasol nad Trójmorzem Berlinowi. Polski projekt wpisze się teraz w koncepcję Mitteleuropy.
Niemieckiej gospodarce pomogło również wprowadzenie euro, waluty relatywnie słabszej od marki, co pozwoliło niemieckim produktom stać się dużo bardziej konkurencyjnymi. Poprzez dominującą pozycję w UE i stworzenie sytuacji, gdzie większość inwestycji w infrastrukturę z pomocą funduszy europejskich odbywa się z udziałem niemieckich firm, większość kapitału wraca do Berlina. Sami Niemcy nie kryją, że z każdego przekazanego Polsce euro, do ich kasy wraca osiemdziesiąt centów. W przypadku mniejszych gospodarek może to być nawet ponad dziewięćdziesiąt kilka centów. System euro promuje Niemcy, a stawia na przegranej pozycji takie państwa, jak np.: Włochy, czy Hiszpanię. Tym bardziej, że państwa te nie mają żadnego wpływu na politykę monetarną. Z opublikowanego rok temu raportu, obejmującego dwadzieścia lat funkcjonowania wspólnej waluty, wynikało jasno, że jedynymi krajami, które na niej zyskały, są Niemcy i Holandia. Reszta albo z trudem wyszła na zero, albo potężnie straciła. Między innymi to z tego powodu Polska nie spieszy się z przyjęciem unijnej waluty. Warszawa wie, że ekonomicznie mocno by tylko na tym straciła. To właśnie euro sprawia, że w społeczeństwach zachodniej Europy narasta bunt przeciwko europejskiej integracji. Decyzja Wielkiej Brytanii o rozwodzie z UE nas zszokowała, ale powszechnie wiadomo, że gdyby to we Francji miało dojść do podobnego referendum, za wyjściem z UE mogłoby się opowiedzieć nawet ponad 70% ludzi. Nie po raz pierwszy oczekiwania społeczne rozmijają się z politycznymi kalkulacjami.
Aby prężnie działać, niemiecka machina potrzebuje paliwa. Berlin jest największym konsumentem energetycznym w Europie. Nie posiadając własnej ropy, zmuszony jest do jej importu. Niemcy są od niej ogromnie uzależnione. Wobec planów odchodzenia od atomu i węgla, wzmaga się zainteresowanie odnawialnymi źródłami energii. Inwestują w elektrownie wiatrowe i fotowoltaikę. Narzucają swoje rozwiązania sąsiednim państwom. To dlatego Polska jest pod ciągłym pręgierzem i jest karcona za wszelkie próby samodzielnego myślenia. Polski węgiel jest najbardziej konkurencyjny w unijnej gospodarce i przeszkadza Berlinowi w pomnażaniu jego euro. Polska rozwija się dość stabilnie dzięki wprzężeniu w europejską gospodarkę i stale rośnie w siłę. To się nie może podobać silniejszemu partnerowi, który najchętniej widziałby samego siebie jako jedynego rozgrywającego. Niemieckie potrzeby narzucania Europie swoich rozwiązań zauważyła także Rosja. Atutem stał się tani rosyjski gaz ziemny. Dlatego na dnie Bałtyku powstały obydwie nitki Nord Stream, pozwalające pomijać tranzytowe zyski Ukrainy i Polski. Rosyjsko-niemiecki tandem ma zorganizować Europę na modłę Berlina i Moskwy. Na myśl o tej współpracy, wielu od razu sięga po argumenty paktu Ribbentrop -Mołotow. Nawiązania są nieprzypadkowe, tylko że tym razem porozumienie wojskowe zastąpiła umowa gospodarcza.
Niemiecka gospodarka rozwija się tak swobodnie dlatego, że ma ku temu dogodne warunki. Niemcy znajdują się w idealnej sytuacji geopolitycznej. Sąsiadują z państwami należącymi do NATO i mają komfort politycznego spokoju. Francja gospodarczo im nie zagrozi, a tym bardziej nie zrobią tego Włochy, czy Hiszpania, które są przecież słabsze. Wielka Brytania odwraca wzrok od kontynentu i patrzy za USA na Azję. Berlin nie musi wydawać niepotrzebnie pieniędzy na modernizację armii, bo robi to za niego Polska. Europa Środkowo-Wschodnia jest wschodnią flanką NATO i stanowi pewny bufor przed Rosją. To Warszawa czy Wilno nie mogą spać spokojnie, zbrojąc się w oczekiwaniu na ewentualny atak Rosji. Berlin Moskwy się nie boi. Wie, że zanim rosyjska armia stanie u bram miasta, rozbije się najpierw o polską obronę. Znając Polskę, z góry wiadomo, że Putin nad Wisłą będzie mocno zajęty. Do tego czasu ruszy się Waszyngton i weźmie Berlin w amerykańską opiekę.
Niemcy są bogate i pewne swego. Czują się na tyle pewnie, że gotowe są tworzyć z Rosją koncert mocarstw na własnych zasadach. Wobec ich ekonomicznej i gospodarczej przewagi w Europie, już dawno mogłyby postarać się o wypchnięcie wpływów USA z regionu. Tym bardziej, że inwestycje Waszyngtonu w Europie Środkowo- Wschodniej nijak się nie mogą równać z niemiecką ofertą. Problem dla kanclerza w tym, że USA posiada taką przewagę, której ten nie będzie nigdy w stanie sprostać. Niemcom w Europie się nie ufa. W obliczu ich porozumienia z Putinem, który coraz silniej rozpycha się łokciami, to zaufanie spada jeszcze bardziej. Polska i pozostałe kraje regionu stawiają głównie na własne bezpieczeństwo i obronę przed Rosją. Póki gwarantem ich spokoju są i pozostaną USA, Niemcy nie mają co liczyć na pozycję jedynego hegemona.
Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego
Skomentuj
Komentuj jako gość