Dla każdego przeciętnego Polaka wojna z Rosją kojarzy się z setkami sowieckich tanków rozjeżdżających kraj i gromadami obszarpanych żołnierzy o mongolskich rysach. Niby wiemy, że od poprzednich polsko-rosyjskich zmagań minęło ponad osiemdziesiąt lat i współczesna wojna wygląda zupełnie inaczej, ale wyobraźnia dalej robi swoje. Starcia XXI w. to przede wszystkim wyspecjalizowane oddziały, zaawansowana technika, wojna informacyjna i wykorzystywanie na całego wewnętrznych słabości przeciwnika. To również wojna zastępcza, gdzie zamiast wykorzystywać własne siły, operuje się możliwościami sojusznika. Wydaje nam się, że w odległej przyszłości czeka nas wojna z Rosją, a tymczasem niewiele osób zdaje sobie sprawę, że właśnie rękawicę rzuciła nam Białoruś.
Na pierwszy rzut oka sytuacja wydaje się jasna. W połowie sierpnia upadł prozachodni rząd w Afganistanie, władzę objęli talibowie i tysiące osób uciekło za granicę, ratując zdrowie i życie. Uchodźcy, ryzykując wiele, dotarli nad polsko – białorusko granicę i w Usnarzu Górnym skończyła się ich odyseja. Nieczułe na ich cierpienia polskie władze odmówiły udzielenia azylu, a politycy partii opozycyjnych nie posiadali się z oburzenia. Białoruskie i rosyjskie media protest opozycji oczywiście usłyszały i nie wahały się w propagandowym nagłośnieniu sprawy. Niespodziewanie działania Warszawy poparła Unia Europejska, która dobrze wie, że uchodźcy wcale nie chcą zatrzymywać się w Polsce, ale ich celem jest Berlin i Paryż. Wiadomo, że jeśli szlak zostanie otwarty, Niemcy i Francję zaleje fala migrantów podobna do tej, która szła przez Europę w 2015 r.
Pomysł z przerzucaniem migrantów nie jest nowy. Prezydent Białorusi, Aleksander Łukaszenka, nie jest jedynym, który przy pomocy tego rozwiązania osiąga swoje polityczne cele. Przed nim od dawna robi to np. Maroko, które wykorzystuje ten sposób w swoich sporach z Hiszpanią. Za każdym razem, gdy Madryt i Rabat nie zgadzają się w kluczowych dla tego ostatniego sprawach, Maroko otwiera swoje granice i „odkręca” kurek z migrantami. Tak samo robiła to Turcja, gdzie niemiecka kanclerz Angela Merkel osobiście przywoziła kilka miliardów euro, byle tylko Ankara nie brała udziału w destabilizacji Unii Europejskiej. Nagromadzenie milionów ludzi z obcego kręgu kulturowego rozsadza dane państwo od środka. Tę słabość państw zachodnich zauważyła Rosja, która od lat przerzuca migrantów z Kaukazu do Europy. Z nauk poprzedników korzysta też Białoruś.
W polskiej przestrzeni publicznej pojawił się termin „operacja Śluza”. Określa on działania białoruskich służb specjalnych, zapoczątkowane w 2011 r. Ich celem jest pośrednictwo w przerzucaniu migrantów z Afryki, Bliskiego Wschodu i Azji Centralnej do Europy i wymuszanie określonych korzyści politycznych. Dotychczas operacja stosowana była w dość ograniczonym zakresie, ale teraz Łukaszenka dał jej zielone światło. Wątpliwe, czy zdecydowałby się na to bez poparcia Moskwy. Musi mieć zgodę Kremla i nie przypadkiem dzieje się to teraz, gdy tuż za polską granicą ruszyły rosyjskie manewry Zapad 2021. W cieniu awantury o uchodźców i ruchów wojsk Łukaszenka jedzie do Moskwy, żeby podpisać „mapy integracji” z Rosją. Odkąd w 1996 r. podpisano porozumienie o powstaniu państwa związkowego Białorusi i Rosji, Moskwa czekała na pełne zjednoczenie. ZBiR miał na celu integrację gospodarczą i walutową obydwu państw. Po dojściu Putina do władzy pojawił się pomysł włączenia Białorusi w skład Federacji Rosyjskiej jako jednego z jej obwodów. Łukaszenka się wtedy nie zgodził i wodził Putina za nos przez dwadzieścia lat. Problem w tym, że Rosja nie jest już tak słaba, jak była wtedy, a i Łukaszenka stracił swoją dawną pozycję. Nie jest w stanie negocjować równie skutecznie, jak kiedyś. Zachód nie kiwnie palcem, żeby mu pomóc, tym bardziej, że Putin nie prze już tak do pełnego zjednoczenia, woląc zachować pozory suwerenności u sąsiada. Jawne przesunięcie rosyjskich granic tak daleko nie przeszłoby Putinowi ulgowo i wystraszyłoby Europę. Zamiast tego, woli umocnić swoje wpływy u polskich granic i bez przeszkód rozmieścić rosyjskie bazy wojskowe.
Po wygranych wyborach prezydenckich w 2020 r., które upłynęły pod znakiem masowych protestów i oskarżeń o fałszerstwo, Białoruś znalazła się pod pręgierzem zachodniej opinii publicznej. UE nałożyła sankcje i Mińsk znalazł się w politycznym osamotnieniu. Być lub nie być Aleksandra Łukaszenki zależy tylko od Putina i od tego, jak bardzo Łukaszenka mu będzie uległy. Zmagający się z kryzysem gospodarczym Łukaszenka wcale nie chce zadzierać z Polską i pozostałymi sąsiadami, ale nie ma wyboru. Tego wyboru pozbawiła go już dawno Polska, która – zapatrzona w UE – nie chciała z nim w ogóle rozmawiać. Po bataliach z gazociągami Nord Stream i deklaracji Polski, że nie przedłuży dalej kontraktu na rosyjski gaz po 2022 r., rację bytu stracił też gazociąg jamalski, przebiegający m.in. przez terytorium Białorusi. Białoruś dużo zarabiała na opłatach tranzytowych i preferencyjnych cenach rosyjskich surowców. Stanowiło to podwalinę do białoruskiej gospodarki. Polskie próby niezależności energetycznej i budowa gazociągów północnych zachwiały stabilnością białoruskiej gospodarki.
Kryzys związany z uchodźcami ma na celu ratować państwowy budżet. Służby Łukaszenki zarabiają na przerzucaniu migrantów kilka tysięcy dolarów od osoby. Media propagandowe kreują obraz Polski jako nieprzyjaznej pokrzywdzonym przez los uchodźcom. Mińsk tylko czeka, aż władzom w Warszawie wyrwie się, że uchodźcom przecież nic nie grozi, bo na terenie Białorusi nie toczy się przecież żadna wojna i jest tam bezpiecznie. Byłaby to woda na propagandowy białoruski młyn, ale póki co polscy politycy chronią się przed podobną pułapką. Prawda jednak jest taka, że jeśli Warszawa by się ugięła i pozwoliła na przejście przez granicę niewielkiej grupki migrantów, nazajutrz byłyby ich już tysiące. Zresztą, w całej tej sprawie nie chodzi o migrantów jako takich i krótkotrwałe wizerunkowe zwycięstwa. Rosja z Białorusią testują możliwości obronne Polski i jak w tej sytuacji zachowa się NATO i UE. Putin rękoma Łukaszenki maca nasze słabe strony i wyciąga wnioski. Problem w tym, że nie wiemy, gdzie przebiega czerwona linia białoruskiego dyktatora i jak daleko zechce się posunąć. Możemy tylko trwać w niewiedzy, co jest jego celem. Gdyby zaś komuś na granicy puściły nerwy i omsknął się palec na spuście, kilkadziesiąt kilometrów dalej czeka w gotowości ponad dwieście tysięcy żołnierzy rosyjskich. Na Białorusi trwają właśnie manewry Zapad, podczas których Moskwa z Mińskiem ćwiczą scenariusz ataku na Polskę. To największe ćwiczenia od lat, poprzedzone agresywnymi ruchami wobec Polski i Litwy oraz niepokojącą decyzją Kremla o niedopuszczeniu obserwatorów z OBWE na teren manewrów. Polska – pierwszy raz od bardzo dawna - wprowadziła stan wyjątkowy wzdłuż białoruskiej granicy, a polskie wojsko odcięło dostęp mediom i osobom postronnym.
Obserwatorzy sceny politycznej przypominają, że podobna skala rosyjskich prowokacji miała miejsce w 2014 r. tuż przed zajęciem Krymu. Nie można jednoznacznie określić, czy Putin rzeczywiście zechce zaatakować i czy jego ostatecznym celem jest właśnie Polska. Równie dobrze może to być np. zasłona dymna dla rosyjskiej eskalacji na Ukrainie. Ucieszona, że dało się uniknąć konfliktu UE może nie zwrócić uwagi na przemieszczenie się wojsk gdzieś daleko, w Donbasie. Ale może być też tak, że Rosja zechce uderzyć w pewność siebie UE i NATO oraz w ich gwarancje sojusznicze. Nietrudno byłoby wyobrazić sobie sytuację, podczas której zielone ludziki w białoruskich mundurach wkraczają na Litwę i odcinają ją od pomocy z Polski. Tworzą korytarz łączący terytorium Białorusi z Kaliningradem, zabezpieczając w ten sposób osamotnioną enklawę. Obwód kaliningradzki jest kluczowy dla zabezpieczenia rosyjskich interesów w Europie. Tymczasem zmaga się z gospodarczymi konsekwencjami po zamknięciu przez Polskę małego ruchu granicznego i odpływem ludności, uciekającej do Rosji właściwej. Putin może nie mieć wyboru i starać się wszelkimi sposobami powstrzymać zapaść gospodarczą i demograficzną obwodu. W przypadku konfliktu Litwa nie ma sposobu obronić się sama, a Polska musiałaby rozpocząć wojnę z Białorusią, gdzie nie ma pewności, że ją wygra. Łukaszenka ostrzy zęby, wiedząc, że tuż za jego plecami czeka cała sojusznicza armia. Nasz sojusznik z kolei tkwi za oceanem i liże rany po afgańskim blamażu. Paryż i Berlin z pewnością nie zechcą umierać za parę litewskich wiosek. Zresztą, w kluczowym momencie Rosja może wejść do gry jako mediator. Może odciąć się od prowokacji, udać, że to samotna gra Łukaszenki i pozwolić UE znowu spać w spokojnie. W zamian za ustabilizowanie sytuacji, korytarz do Kaliningradu i osadzenie swoich wojsk na Litwie, Unia będzie miała zapewniony spokój na granicach. Na dobrą sprawę, państwa bałtyckie wcale nie musiałyby opuszczać UE. Putin wspaniałomyślnie zabezpieczyłby niemieckie i francuskie interesy w tym rejonie, w zamian za niewtrącanie się w jego sprawy. Czy znalazłby się ktoś, kto by zwątpił, że Niemcy i Francja z chęcią by na to poszły? Nawet by się nie zawahały, a Rosja upiekłaby kilka pieczeni na jednym ogniu. Przede wszystkim Putin mógłby się dowiedzieć, jak są rzeczywiście nakreślone granice świętego spokoju zachodnich państw i poznać reakcję NATO na realną agresję. Jednocześnie zamknąłby usta Polsce, która odtąd musiałaby częściej oglądać się na silniejszego sąsiada. Putin odciąłby też Łukaszence drogę do rozmów z Zachodem, całkowicie go od siebie uzależniając. Skompromitowanie NATO pozwoliłoby na strategiczny zwrot Ukrainy z powrotem ku Rosji.
Rosja może sobie na to pozwolić, bo wie, że nikt jej nie przeszkodzi. UE jest niechętna angażowaniu się w jakiekolwiek konflikty, a NATO zależne jest od decyzji Waszyngtonu. Przez cztery lata prezydentem USA był człowiek, uznawany przez wszystkich za dość nieobliczalnego. Ale Donalda Trumpa postrzegali w ten sposób nie tylko amerykańscy wyborcy. Widziały go takim również Rosja, czy Chiny, które kompletnie nie wiedziały czego mogą się po nim spodziewać i to trzymał Putina w ryzach. Trumpa zastąpił Joe Biden, który przemeblował wszystkie dotychczasowe sojusze i zasiał zwątpienie w głowach sojuszników. Po pół roku nieudolnego rządzenia „śpiącego Joe” nawet partia demokratyczna ma go dosyć. Ostatni medialny atak liberalnego mainstreamu może dawać podwaliny pod próbę udanego zdjęcia z urzędu prezydenta USA. USA zajęte są porażką w Afganistanie i wynikającym z niej wewnętrznym kryzysem politycznym. Wątpliwe jest, czy w tej sytuacji Joe Biden byłby w stanie udzielić pomocy sojusznikom. A gdyby miał zabrać się do tego w równie udany sposób, co w Afganistanie, na Kremlu śmiało mogą zacząć już strzelać korki od szampana.
W 2008 r. prezydent Lech Kaczyński w Tbilisi wypowiedział słynne, cytowane później wielokrotnie słowa: I my też wiemy świetnie, że dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze Państwa Bałtyckie, a później może i czas na mój kraj, na Polskę. Wierzymy, że Europa zrozumie, że [...] Rosja przywróci swoje imperium, a to nie jest w niczyim interesie.
Pytanie, czy Europa rzeczywiście to rozumie, pozostawiam otwarte.
Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego
Skomentuj
Komentuj jako gość