Wybory prezydenckie w USA zawsze cieszą się dużym zainteresowaniem. Tym większym, że wskazują, kto przez najbliższe cztery lata będzie stał na czele najsilniejszego państwa na świecie. Mówią o kierunku, jaki obierze następny rezydent Białego Domu. Są niezwykle medialne i stały się nawet elementem popkultury. Od 3 listopada 2020 r. głosy oddane na poszczególnych kandydatów liczy cały świat. Wszystko wskazuje na to, że finał starcia między Donaldem Trumpem i Joe Bidenem rozegra się w Sądzie Najwyższym.
Różne są oblicza demokracji. Ta w USA jest stawiana całemu światu za wzór. Walka o demokrację stała się znakiem rozpoznawczym administracji waszyngtońskiej i kolportowana wszędzie, gdzie się tylko da. Nawet Rosja, żeby nie odstawać wizerunkowo od państw zachodu, była zmuszona poddać się przynajmniej pozorom demokracji. Ale coś, co wydaje się najbardziej oczywistym procesem na świecie, tylko się takim wydaje. Jeśli przyjrzeć się bliżej, procesowi wyboru prezydenta USA, odkryjemy, że wybór ten jest długi, żmudny i mocno skomplikowany. Przeciętnemu Polakowi wydaje się oczywiste, że prezydenturę wygrywa ten, który otrzyma najwięcej głosów. W USA okazuje się, że dany kandydat może otrzymać nawet o pięć milionów głosów więcej od swego rywala, ale przegrać ostatecznie wyścig do Białego Domu. Jakim cudem, skoro nowy prezydent ma być reprezentantem całego narodu?
Otóż, zacznijmy od tego, że w USA, ostoi wolności i demokracji, nie ma tak naprawdę wyborów bezpośrednich. Głosowanie nie jest jednoznacznym wskazaniem danego kandydata, ale stanowi sygnał dla elektorów, jak powinni zagłosować w imieniu wyborców. Co wcale nie oznacza, że muszą się temu podporządkować. Sytuacje, gdy elektorzy wyłamują się z powierzonego im zadania zdarzają się niezwykle rzadko i są karane finansowo, niemniej jednak czasem się zdarzają. Natomiast jeszcze nie zdarzyła się taka sytuacja, w której zgromadzeni przez danego kandydata elektorzy zmienili zdanie tak gromadnie, żeby to całkowicie odmieniło wynik wyborów prezydenckich. Niemniej jednak tego typu scenariusz – gdyby kiedyś rzeczywiście doszedł do skutku - mógłby wywrócić całkowicie wyborczy stolik i na długo zamieszać w amerykańskiej polityce.
System wyborczy nie jest jednolity. Opiera się na poszczególnych stanach. Każdy z nich ma swój własny system liczenia głosów, własne zasady. Każdy stan ma też inną wartość. Im więcej mieszkańców żyje w danym stanie, tym większą ilością elektorów dany stan może się pochwalić. Widzimy zatem, że głos mieszkańca jednego stanu nie jest traktowany tak samo, jak głos drugiego. Zwycięzca w danym stanie bierze wszystko. Jeśli dany kandydat wygra na przykład na Florydzie lub w Ohio, automatycznie wszyscy elektorzy z danego stanu przypisywani są konkretnie jemu, a jego przeciwnik zostaje z niczym. Na pięciuset trzydziestu ośmiu elektorów, wystarczy zebrać ich dwustu siedemdziesięciu, żeby móc już przeprowadzać się do Białego Domu na najbliższe cztery lata.
Podczas kampanii kandydat na prezydenta musi skupić się na tych stanach, które gwarantują mu jak największą wygraną. Są takie regiony, które od zawsze stanowią bastion danej partii i głosują niezmiennie albo na Republikanów lub na Demokratów. Ale są również tzw. swing states (wahające się), gdzie żadna partia nie ma pewnej, ugruntowanej pozycji. Swing states potrafią dać aż sto pięćdziesiąt głosów elektorskich. Co wybory potrafią zmieniać zdanie i to o nie toczy się zwykle najbardziej zażarty bój. Utarło się, że wygrana na Florydzie otwierała drzwi do prezydentury. Chyba pierwszy raz zdarzyło się, że Donald Trump w obecnych wyborach dostał Florydę, ale oczywista wygrana przeszła mu koło nosa. Coś, co cztery lata temu wystarczyło mu, żeby bez trudu sięgnąć po Biały Dom, teraz okazało się niewystarczające.
Niezbyt często się zdarza, żeby walka o Biały Dom toczyła się w cieniu ogromnych kontrowersji. Ostatnim razem miało to miejsce tak naprawdę dwadzieścia lat temu, kiedy Al Gore przegrał z George’m Bushem. W jednym ze stanów Al Gore przegrał różnicą dziewięciuset głosów. Po ponownym przeliczeniu różnica zmalała do pięciuset i jego sztab nadal nie odpuszczał. Wtedy spór rozstrzygnął Sąd Najwyższy, który jednoznacznym wskazaniem na Busha zakończył polityczny spór. Obecne wybory już zdążyły przejść do historii jako najbardziej chaotyczne i poddające ich wynik w wątpliwość. Stało się tak głównie z powodu dużej ilości głosów oddanych korespondencyjnie. Sztab demokratów, który wystawił Joe Bidena na kandydata na prezydenta – w obawie przed koronawirusem - od miesięcy nawoływał do głosowania listownie. Trump widział w tym pole do nadużyć i dał wyraz swoim wątpliwościom, gdy liczenie głosów się przedłużało. Wyborcy Joe Bidena posłuchali wezwania. Poszczególne stany nie mogły podliczyć głosów wcześniej, ale dopiero wraz z zakończeniem głosowania. Siłą rzeczy głosy korespondencyjne spływały z opóźnieniem. W wyborczą noc mogło się wydawać, że Donald Trump reelekcję ma w kieszeni. Po doliczeniu głosów korespondencyjnych, szala zwycięstwa przechyliła się na stronę Joe Bidena i to jego amerykańskie media już okrzyknęły 46. prezydentem USA.
Jeśli wyniki dalej będą kwestionowane, będzie musiał zadecydować Sąd Najwyższy. Analitycy obawiają się, że chaos związany z wyborem kolejnego prezydenta może wpłynąć negatywnie na giełdę i geopolityczne wydarzenia. Bo świat nie stanął w miejscu w związku z amerykańskimi wyborami. Prezydent USA – niezależnie do tego, czy pozostanie nim dalej Trump, czy zmieni go Biden – będzie musiał zmierzyć się ze starymi problemami. Już Barack Obama wskazywał na Chiny, jako głównego rywala do hegemonii na świecie, a Trump rozwinął te obawy na swój charakterystyczny sposób. Biden może postrzegać wiele rzeczy inaczej, ale wątpliwe, żeby jego administracja nie pociągnęła dalej wojny handlowej z Chinami. Chiny pozostają rywalem na arenie międzynarodowej, niezależnie od tego, kto sprawuje urząd w Białym Domu. Ewentualnie Państwo Środka zyskuje dla siebie więcej czasu, bo nowa administracja będzie musiała dopiero się rozkręcić, a Pekin czekał na nią nie będzie. Podnoszą się głosy, że Joe Biden będzie miał większe szanse na konsolidację świata zachodniego wokół USA przeciwko Chinom, bo Trump był postrzegany jako zbyt nieprzewidywalny. Pierwsze oznaki widać już w zachowaniu Niemiec. Berlin – do tej pory sceptyczny wobec działań Waszyngtonu – odzyskał wiarę, że wraz z Demokratą w Białym Domu z powrotem stanie u boku USA jako jego pełnoprawny partner. Gorzej w tej sytuacji wygląda sytuacja Polski, która będzie musiała zapomnieć o swojej uprzywilejowanej pozycji, jaką dawał jej Trump. Tym bardziej, że na plan pierwszy wysuną się teraz sprawy społeczne i tzw. problemy z praworządnością w Polsce. Warszawa ma nadzieję, że Waszyngton nie porzuci nas na pastwę Rosji i będzie kontynuował twardy kurs wobec Nord Stream II.
Sama Rosja wydaje się sceptyczna wobec zmiany w Białym Domu. Kreml wprost mówi, że relacje między oboma państwami się nie zmienią, a wręcz mogą się zaostrzyć. Nie należy zapominać, że po początkowym okresie współpracy, to Barack Obama postawił na bardziej konfrontacyjne podejście wobec Władymira Putina. Wiadomo, że z chaosu wyborczego w USA Kreml będzie starał się wyciągnąć jak najwięcej korzyści dla siebie. Będzie próbował podważyć legitymizację rządzenia nowego prezydenta USA, co niejako już zrobił za pośrednictwem Mińska. Aleksander Łukaszenka triumfuje od kilku dni, bowiem on sam od sierpnia boryka się z oskarżeniami o oszustwa wyborcze, a teraz śmiało może wskazać na wielkiego brata zza oceanu i grzmieć, że to „zaprzeczenie demokracji”. Wybory w USA zdążył także skrytykować głośno Iran, który również poddał w wątpliwość uczciwość ich przeprowadzenia.
Niezależnie od tego, jak ostatecznie zakończą się wybory na prezydenta USA i kto zasiądzie w Białym Domu na najbliższe cztery lata, nowy prezydent będzie musiał skleić podzielone na pół społeczeństwo. Zmierzy się również z podejrzeniami o wyborcze oszustwo i będzie musiał na nowo odbudować zaufanie sojuszników.
Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego
Skomentuj
Komentuj jako gość