W 70. rocznicę swego istnienia NATO trzeszczy w szwach. W stabilność Paktu wielu powątpiewało już wcześniej, ale dopiero teraz jedność Sojuszu Turcja uczyniła przedmiotem politycznego targu. Ankara postawiła w wątpliwość plany militarne NATO dotyczące obrony członków jego wschodniej flanki – Litwy, Łotwy, Estonii i Polski – w razie spodziewanego konfliktu ze strony Rosji. Swoją ewentualną zgodę na udział w potencjalnym konflikcie uzależniła od spełnienia tureckich oczekiwań wobec Syrii i zagwarantowania jej niechybnego przyjścia, w razie czego z pomocą, w pierwszej kolejności. W sojuszniczych stolicach natychmiast się zagotowało, a na Kremlu zaczęły strzelać korki od szampana.
Z jednej strony buntownicze tureckie pomruki są pokłosiem jej niezadowolenia z powodu niepowodzeń planów Ankary wobec powojennej Syrii, z drugiej – wpisują się w szereg problemów trawiących całe NATO. Sojusz już od dawna przeżywa swój kryzys. Poczynając od prób zdefiniowania na nowo swojej tożsamości po zakończeniu zimnej wojny, po partykularne interesy każdego z członków z osobna. Pierwotnie NATO miało przecież chronić USA i jej najbliższych zachodnich sojuszników przed wojskami bloku wschodniego. Potem ZSRR się rozpadł, a Europa Środkowo-Wschodnia weszła w skład Sojuszu Północnoatlantyckiego. Osłabiona Rosja nie mogła temu wtedy skutecznie zapobiec. Ale Władimir Putin to nie Borys Jelcyn i nikt nie ma wątpliwości, że gdyby to dziś ważyły się losy Polski w NATO, to Polska w swoich staraniach nie miałaby wielkich szans. Tak jak nie ma ich obecnie Ukraina, którą mami się obietnicami integracji, mimo że amerykańcy analitycy mówią wprost: wejście Ukrainy do NATO oznacza wojnę z Rosję. Rosja nie rzuca słów na wiatr, co pokazała w 2014 roku po aneksji Krymu. Putin słusznie się obawiał, że po wygaśnięciu ukraińsko-rosyjskiej umowy na dzierżawę wojskowych baz na Krymie, będą się tam chcieli zainstalować amerykańscy marines. Byłby to cios w miękkie podbrzusze Rosji, na co Moskwa absolutnie nie mogła pozwolić.
Błyskawiczna inkorporacja Krymu wywołała na Zachodzie konsternację i ochłodziła nieco entuzjazm. Każde państwo w Europie zaczęło z powrotem spoglądać na mapę i oceniać odległości. Waszyngton – niezależnie od tego, jak bardzo jest lub nie jest silny – znajduje się za daleko, natomiast Moskwa usadowiona jest tuż za miedzą. Bo prędzej czy później, w razie czego, to właśnie z Putinem przyjdzie się układać. Węgry wiedzą to już od dawna, a Francja i Niemcy coraz skrupulatniej liczą zyski z wymiany handlowej. Nawet estońska prezydent przypomniała sobie ostatnio, że z Petersburga do Tallina jest niecałe pięć godzin jazdy samochodem i Donald Trump – nawet gdyby się bardzo, bardzo starał – przyjść z pomocą nie zdąży. Estońsko-rosyjskie ocieplenie stosunków wywołało nawet niezadowolenie Litwy, która szczególnie intensywnie podnosi kwestię rosyjskich zagrożeń na agendzie międzynarodowej. Trudno się dziwić Tallinowi, że nie chce niepotrzebnie nadstawiać głowy, skoro szybko może być o tę głowę skrócony. Hegemonia USA i przynależność państw bałtyckich do NATO dawała im gwarancję niepodległości. Ale Rosja rośnie w siłę, USA walczy o zachowanie wpływów, a sam Sojusz jest podzielony w ocenach. Francja i Niemcy nie bardzo chcą umierać za Warszawę, a co dopiero za małą Estonię. Zachód niechętnie patrzy na jakiekolwiek plany siłowe, bo Europa zrobiła się zbyt wygodna i zbyt leniwa, by zdobyć się na jakikolwiek wysiłek. Ewentualna wojna oznacza koniec wygodnego życia na kredyt, obcięcie wydatków socjalnych i rozsierdzenie tej części społeczeństwa, która z pomocy socjalnej żyła. Oprócz Putina, Europa miałaby również na głowie wojnę domową.
Putin wie, że Zachód boi się naruszenia swojej strefy komfortu i on się tego Zachodu nie boi. Nie boi się też Turcji, która chciałaby być regionalnym mocarstwem z wpływami na Bliskim Wschodzie, ale po wszelkie ustalenia Recep Erdogan i tak musi jeździć do Waszyngtonu i do Moskwy. Co więcej, ustalenia z USA na temat Syrii muszą mocno Ankarę uwierać, skoro podważyła bezpieczeństwo całego Sojuszu. Po aneksji Krymu w 2014 roku, z inicjatywy Polski i państw bałtyckich NATO zaczęło opracowywać dla nas procedury bezpieczeństwa w razie ewentualnej wojny z Rosją. Tzw. plany ewentualnościowe opisują zasady postępowania na wypadek ataku ze wschodu i regulują między innymi użycie stacjonujących w naszym kraju wojsk NATO. Przedstawiają też poszczególne etapy stopniowej odpowiedzi i przewidują konkretne działania poszczególnych członków Sojuszu, którzy mogliby przyjść z pomocą. Plany dla Polski i krajów bałtyckich powstawały stopniowo, a ostatecznie miały być ukończone i podpisane w 70. rocznicę powstania NATO. Niespodziewanie Turcja ogłosiła, że żadnych ustaleń nie podpisze, dopóki nie zostaną spełnione jej warunki. Chcąc nie chcąc, nagle staliśmy się zakładnikiem gry mocarstw na Bliskim Wschodzie. Turcja nie ma do nas nic personalnie, a nawet deklaruje, że jej dyplomacja zjedzie z przeprosinami w najbliższych tygodniach do Warszawy, ale nie widzi innego sposobu dogadania się z Trumpem. Ankara bowiem nie przestaje się domagać większego wsparcia w walce z kurdyjską milicją na północy Syrii. Jednym z warunków jest formalne uznanie przez państwa członkowskie, że kurdyjska milicja to terroryści. Wątpliwe, żeby USA wyraziło na to zgodę, a polska dyplomacja została postawiona przed ścianą. Warszawa pociesza się tym, że Turcja sama też potrzebuje szczegółowych rozwiązań, które chroniłyby ją jako członka NATO w ewentualnym konflikcie z Rosją, dlatego impas w negocjacjach nie może trwać zbyt długo. Prędzej czy później Turcja przestanie blokować istotne dla Polski ustalenia, ale nikt nie wie, jakim to się odbędzie kosztem.
Szantaż turecki jest tylko wierzchołkiem góry lodowej problemów NATO. Bowiem sam Trump wspomniał kilka razy za zamkniętymi drzwiami, że Waszyngton za Sojusz przepłaca. Obecny budżet NATO wynosi 2,5 miliarda dolarów i do tej pory USA zapewniały około 22 procent bezpośredniego finansowania Sojuszu – na pokrycie kosztów utrzymania kwatery głównej w Europie, wspólnych inwestycji w bezpieczeństwo i wielu połączonych operacji wojskowych. Poza wspólnym budżetem istnieje też podział obciążeń związany z wydatkami na obronność poszczególnych państw. Każdy kraj członkowski miał zwiększyć własne wydatki na obronę do 2 procent PKB, ale kwestia finansowa podzieliła sojuszników. Większość państw zachodnich nie stosowała się do wymagań, zrzucając koszty na Waszyngton. USA nie zgadza się finansowanie ich bezpieczeństwa z własnej kieszeni. Mało tego, stara się też zmniejszyć swój wkład w ogólnym budżecie tak, by część wydatków przerzucić też na sojuszników. Przy sporach o pieniądze, dochodzą do głosu odrębne interesy poszczególnych państw. Włochy czy Portugalia nie widzą potrzeby wykładania większej ilości pieniędzy, bo nie mają bezpośredniego zagrożenia pod bokiem. Francja chowa się za swym atomowym parasolem, Wielka Brytania zrzuca wszystko na problem z Brexitem, a ujawniony niedawno opłakany stan niemieckiej armii jeży włosy na głowie.
Siłą rzeczy to Polska zostaje na placu boju sama. Siły militarnych państw bałtyckich Moskwa nie bierze na poważnie i zbywa ją śmiechem. Każda modernizacja polskiej armii niesie za sobą rosyjską odpowiedź. Rosja dostosowuje swoje plany obrony i ataku pod możliwości Polski, bo wie, że to z nią przyjdzie się w razie czego zmierzyć jako pierwszą. Polska armia ma się bić tak długo, żeby móc spokojnie doczekać przyjścia NATO z pomocą. Co może brzmi ambitnie w ustaleniach na papierze, ale rzeczywistość może nas gorzko rozczarować. Wcale nie jest powiedziane, że armia USA zdąży i nie jest przesądzone również, że będzie miała pełną możliwość ruszyć nam z pomocą. Morze Bałtyckie w razie ewentualnego konfliktu będzie wyłączone z działań kompletnie – rosyjskie systemy rakietowe nie pozwolą na operacje w tym rejonie. Zostaje zatem droga lądowa. Żeby móc swobodnie dostać się na terytorium Polski, USA musiałyby dostać się do nas z dwóch stron – Niemiec i Turcji. Niemcy przypominają, że artykuł piąty NATO wcale nie zobowiązuje ich bezpośrednio do pomocy militarnej. Umożliwia im za to przepuszczenie amerykańskich wojsk w stronę Warszawy. Ale Warszawa po cichu nie przestaje sobie zadawać pytania, czy Berlin faktycznie by ten ruch wykonał. Niemcy zbyt dużo włożyły wysiłku i pieniędzy w gazowo-finansowy sojusz z Rosją w ostatnich latach, żeby pozbyć się wynikających z tego korzyści bez żalu. Zablokowanie przemarszu amerykańskich wojsk w stronę Polski przesądziłoby o wyniku wojny na korzyść Rosji.
Amerykańska flota napotkałaby też poważne problemy na Morzu Czarnym. Nawet jeśli udałoby się w końcu obłaskawić Turcję na tyle, żeby zapewnić sobie jej życzliwą neutralność i uzyskać pozwolenie na przejście przez Bosfor i Dardanele, wcale nie jest powiedziane, że Rosja będzie się temu tylko przyglądać. Nie po to Putin zajmował Krym, żeby na tym tylko poprzestać. Krym już jest strategiczną bazą wypadową dla rosyjskich sił, a Moskwa nie zawaha się z pewnością, żeby – jeśli zajdzie taka potrzeba - sięgnąć po wschód i południe Ukrainy. Kontrolowanie wybrzeży Morza Czarnego dałoby Moskwie możliwość swobodnego operowania na Morzu Czarnym. Jeśli to oni będą kontrolowali okolicę, USA nie będzie miało czego tam szukać. Zostaniemy sami.
Obserwując dynamikę geopolitycznych przemian, nie można nie zadać sobie pytania, czy mimo wszystko i tak Polska nie zostanie pozostawiona samej sobie. Amerykanie nie ukrywają, że ich priorytetem pozostaje Daleki Wschód i czekająca ich konfrontacja z Chinami. USA nie dadzą rady walczyć na wszystkich frontach jednocześnie. Jeśli będą musiały odpuścić sobie Bliski Wschód i Europę, żeby wygrać rozgrywkę w Azji, to zrobią to bez wahania. W kolejce po pomoc już ustawiają się Korea Południowa, Australia i Japonia, które wiedzą, że to w ich rejonie dojdzie do ostatecznego przetasowania sił. Polska miała co prawda swoje pięć minut przy amerykańskim uchu, ale uwaga hegemona skupia się obecnie na innym celu. USA – żeby dalej grać główną rolę na świecie - muszą zabezpieczyć swoje interesy na Wschodzie. Do tego celu będą potrzebowały Rosji jako cennego sojusznika. Chociaż Rosja nie widzi na razie potrzeby konfrontacji z Chinami, to jej wahanie nie będzie trwało wiecznie. Póki co, gra toczy się o to, jak wiele uda się uzyskać Moskwie od USA w zamian za pozyskanie jej przychylności. Samo pozostawienie Ukrainy przez Zachód może już nie wystarczyć. Stawką mogą być państwa bałtyckie, a potem rozciągnięcia parasola rosyjskich wpływów nad Polską. Berlin i Paryż się nie sprzeciwią, jeśli taka będzie wola Waszyngtonu. Trump już głośno mówi, żeby Polska dogadała się z Putinem, ale łatwo to powiedzieć, a trudniej wykonać. Polskę i Rosję dzieli tysiąc lat ciągłej rywalizacji, a Putin na pewno nie będzie rozmawiał z nami jak równy z równym. Tym bardziej, że i tak dostanie wszystko co chce. Dogadując się z kim innym ponad naszymi głowami.
Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego
Skomentuj
Komentuj jako gość