Osiemdziesiąt lat po wydarzeniach II wojny światowej prezydent Niemiec, Frank-Walter Steinmeier przyjeżdża do Polski upamiętnić śmierć milionów ofiar wielkiego konfliktu i przeprasza. Przemawia po polsku i po niemiecku. „Staje boso” przed Polakami „i prosi o przebaczenie”. Bierze pełną odpowiedzialność za historię i działania narodu niemieckiego. To wielkie i podniosłe słowa, a skruszony gość może sobie na nie bez trudu pozwolić. Bo przecież stać go na taki gest, mimo że o reparacjach nadal nie słychać. Niemiecki przywódca może przepraszać do woli, bo wie, że i tak nikt Niemiec ze zbrodni nie rozliczy. Nie zrobi tego Polska, bo nie ma narzędzi, którymi mogłaby do tego doprowadzić. I nie zrobi tego Europa, której zależy, by jej biznes rozwijał się bez przeszkód pod niemieckim parasolem. Bo to Niemcy wygrały wojnę.
Frank Steinmeier kaja się w Polsce do polskiej opinii publicznej. Polski prezydent, Andrzej Duda, również mówi tylko do przekonanych. Świat usłyszy przez chwilę żałobne bicie dzwonu, a potem wzruszy ramionami i znów zanurzy się w kakofonii oskarżeń o „polskie obozy śmierci” i „naród współsprawców”. Obowiązującej obecnie na świecie wersji o II wojnie światowej nie napisali Polacy. Zrobili to za nas, inni zgodnie z własnym interesem – wojnę wywołali tajemniczy naziści, a Żydów mordowali Polacy. Niemcy poświęcili dużo sił i środków na to, żeby świat zapomniał o ich winie. Przypominają o niej zwykle tylko na chwilę, w sytuacjach, kiedy oskarżenia wobec Polski przybierają falami na sile na taką skalę, że Polska musi wręcz krzyczeć, że to nie jej odpowiedzialność. Niemcom wygodnie jest także milczeć wobec upominania się środowisk żydowskich o pozostawione w Polsce majątki żydowskich obywateli. Berlin po cichu trzyma kciuki za to, żeby udało się zmusić Polskę do wypłacenia żydowskich roszczeń. Bo jeżeli Polacy zapłacą – automatycznie świat przyjmie za pewnik, że jesteśmy winni Holocaustu. A skoro to my jesteśmy winni, to czemu czepiamy się Niemiec i jakie mamy moralne prawo do nawoływania do wypłaty odszkodowań. Wtedy, w razie ewentualnego konfliktu, oskarżonej o kolaborację z nazistami Polski nikt nie będzie ani bronił, ani żałował.
Pomysł zneutralizowania Polski i oparcia jej na niemieckim „pomocnym” ramieniu ma swoich zwolenników wśród niemieckiej elity politycznej od stu lat z okładem. Niemcy wiedzą, że silna, rozgrywająca twardo własne interesy Polska marginalizuje ich pozycję regionalną i za wszelką cenę próbują temu przeciwdziałać. Pierwszą próbą były starania urzeczywistnienia koncepcji Mitteleuropy z początków XX w., w myśl której Niemcy miały objąć dominującą pozycję nad Europą Środkową i wydrenować ją z zasobów kadrowych i ekonomicznych oraz pozbawić politycznej samodzielności. Nasza część kontynentu miała stać się podporządkowanym Berlinowi tworem polityczno-gospodarczym. Coś w rodzaju federacji państw, znajdującej się w niemieckiej strefie wpływów i której by narzucano szereg korzystnych dla Niemiec umów ekonomicznych. Pomysł upadł wraz z upadkiem Niemiec w I wojnie światowej, ale nie został całkowicie zapomniany. Częściowo czerpał z niego także Hitler, któremu pasowało, żeby zneutralizować Europę Środkowo-Wschodnią i zyskać przestrzeń dla przesiedlenia czystych rasowo niemieckich obywateli. Hitlerowi pasowało również uzyskanie gospodarczej przewagi nad Francją i Wielką Brytanią, a także mieć pole manewru wobec Rosji, którą planował zepchnąć aż za Ural. Polskie „nie” oznaczało kres budowy tego wielkiego przedsięwzięcia i wywołało wściekłość niemieckich elit politycznych. II wojna światowa była próbą realizacji tych zamierzeń za pomocą siły militarnej. Zwycięstwo aliantów z 1945 r. sprawiło, że jakiekolwiek koncepcje stworzenia Mitteleuropy pod przywództwem Niemiec przez długi czas straciły na znaczeniu.
Czy niemieckie pomysły „urządzenia” Europy Środkowo-Wschodniej czegoś nam nie przypominają? Przecież Unia Europejska tak naprawdę jest przedłużeniem starych niemieckich koncepcji. Co z tego, że Berlin przegrał wojnę, skoro i tak osiągnął to co chciał – nie tym sposobem, to innym. To, czego nie przyniosła wojna, dał Niemcom dopiero pokój. I zorganizowanie kontynentu europejskiego praktycznie w jeden, wspólny organizm. Chowając się za plecami administracji w Brukseli, Niemcy twardo rozgrywają swoje interesy. I to raczej nie Unia decyduje dziś o kształcie Europy, ale raczej Niemcy kształtują UE na własną modłą, by tym sposobem wpływać na przebieg procesów europejskich. Świetnie też na tym zarabiają, bo europejska gospodarka oparła się całkowicie na sile niemieckiego biznesu. Widać to zwłaszcza po wprowadzeniu wspólnej waluty euro, które znacznie graniczyło ekonomiczną samodzielność poszczególnych państw. Wprowadzenia euro domagali się Francuzi, którzy mieli nadzieję, że w ten sposób uda się okiełznać niemiecką gospodarkę, a nawet poddać ją francuskiej kontroli. Okazało się, że euro przełożyło się na świetny wynik niemieckich interesów, zostawiając w tyle Francuzów. Wspólna waluta europejska sprawiła też, że francuskie wpływy zostały wypchnięte z obszarów Europy Środkowo – Wschodniej, jak również straciły wiele ze swoich przyczółków w zachodniej części kontynentu.
Otwarcie się Unii Europejskiej na wschód pozwoliło mocno rozwinąć skrzydła firmom zza Odry. Europa Środkowo-Wschodnia stanowi pewnego rodzaju zaplecze dla niemieckiej gospodarki. Obszar ten stanowi niewyczerpany rezerwuar taniej siły roboczej i łatwy rynek zbytu. Po 1989 r. polski przemysł niejako ustąpił miejsca niemieckiemu, a głos polskich mediów, w przeważającej większości skupiony wokół dwóch wielkich wydawnictw – Bauer i Axel Ringer Springer – nie jest polskim głosem. Polityka zagraniczna Berlina idzie śladem swoich przedsiębiorców. Jeśli firmy nawołują swoją kanclerz, żeby dogadała się z Polską, bo narowistość Warszawy psuje im szyki, to Angela Merkel kładzie potulnie uszy po sobie i jedzie nad Wisłę, usilnie łagodzić nadszarpnięte stosunki. Czarowanie Warszawy opłaca jej się nawet bardziej, niż dogadywanie się z samą Francją, czy Włochami. Obszar Europy Środkowej ma w sobie ogromny potencjał. To te kraje, które mogłyby kiedyś zbudować Trójmorze, przeżywają obecnie swój gospodarczy boom i mają zdecydowanie lepsze wskaźniki gospodarcze. W chwili, gdy Zachód dostał zadyszki, to Trójmorze daje nadzieję niemieckim firmom na zysk. Berlin spodziewa się, że może nie udać mu się storpedowanie projektu spinającego obszar między Bałtykiem a Morzem Czarnym i Śródziemnym. Dlatego stara się włączyć w finansowanie projektu, a tym samym stać się również głównym beneficjentem projektu.
Otwarcie się UE na wschód wzmocniło gospodarczo Niemcy. Dało im możliwości finansowe i polityczne. W naturalny sposób Europa przyjęła ich dominującą rolę, co pozwoliło Berlinowi częściowo uniezależnić się od wpływów USA. Po II wojnie światowej Waszyngton postawił się w roli sierżanta, który pilnuje, żeby Berlin nie urósł znowu w siłę. Tyle że Berlin – nie wiedzieć kiedy – jednak urósł, co dało mu możliwości manewru i rywalizowania o wpływy w Europie Środkowo – Wschodniej. Paradoksalnie, to Niemcy są dla Waszyngtonu groźniejszym rywalem o serce Polski i jej sąsiadów niż Rosja Putina. Głównie dlatego, że dysponują całym szeregiem instrumentów politycznych i ekonomicznych, które realnie wpływają na rozwój krajów postsowieckich. Rosja nie jest tak atrakcyjna i poza ropą i gazem nie ma nic do zaoferowania. Francja powoli traci rolę równorzędnego partnera Niemiec w europejskim projekcie. Może jeszcze tego nie widać, ale na dłuższą metę Paryż nie da rady dotrzymać kroku sąsiadowi. Tym samym nie będzie mógł przeciwstawić się ich dominacji w Europie.
Nie będzie mogła zrobić tego również Wielka Brytania, która ściągnęła sobie Brexit na głowę. Wyjście z Unii Europejskiej pozbawia Londyn prawa głosu wobec procesów politycznych i gospodarczych na kontynencie. Brytyjskim elitom trudniej będzie przebić się ze swoją narracją. Nie mówiąc o tym, że Berlin zrobi dosłownie wszystko, żeby wypchnąć firmy wyspiarzy z europejskiego rynku i zrobić miejsce dla niemieckich przedsiębiorców. Przez najbliższe lata Wielka Brytania będzie walczyła o przetrwanie w nowych, geopolitycznych warunkach. Słabszy Londyn oznacza też automatycznie słabsze wpływy Waszyngtonu. Nie mogąc w pełni liczyć na siły dotychczasowego sojusznika, USA znalazły swój przyczółek w Europie Środkowo – Wschodniej, mając nadzieję, że ograniczą w ten sposób niemieckie dążenia.
Ale i na to Berlin znalazł sposób. Niemiecko – rosyjski sojusz oplata gazociągowymi mackami całą Europę. Merkel i Putin liczą na to, że uda im się wpisać na stałe w politykę gospodarczą kontynentu, podporządkowując go sobie całkowicie i eliminując wpływy amerykańskie. Ten sojusz nie musi być trwały, tak jak nie przetrwał próby czasu pakt Ribbentrop – Mołotow, ale porozumienie na pewno będzie istniało tak długo, jak długo USA będą próbowały rozgrywać Europę Środkowo – Wschodnią. Rozpychanie się Niemiec częściowo jest dla Rosji wygodne o tyle, że eliminuje polski potencjał. Wpięta w europejski projekt Polska będzie zajęta rozwijaniem relacji z Zachodem i walką o jak największe prawo głosu w unijnych strukturach. Zdominowanie jej przemysłu ograniczy jej gospodarczy potencjał. Dzięki Berlinowi, walcząca o wpływy w Azji i na Bliskim Wschodzie Rosja może przestać oglądać się co chwila za siebie. Osiemdziesiąt lat temu Europa nie miała odwagi powiedzieć Niemcom „nie”. Dziś, bezpieczna w swym poczuciu sytości na niemiecki kredyt, już nawet o tym nie myśli.
Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego
Skomentuj
Komentuj jako gość