W 2003 r. Stany Zjednoczone postanowiły poukładać sprawy na Bliskim Wschodzie wedle własnego widzimisię i rozpoczęły wojnę z Irakiem. Działania wojenne trwały dwa miesiące. USA kolejny raz pokazało swoją hegemonię nad światem i przejęło kontrolę nad iracką ropą. Jednocześnie ucieszył się Izrael, który rękoma sojusznika zneutralizował konkurenta na półwyspie. Jak było do przewidzenia, Europa i Rosja zaczęły protestować, ale kto by się nimi wtedy przejmował. USA chciały szybko zakończyć sprawę z Irakiem, ale zamierzenia to jedno, a wykonanie to drugie.
Raz po raz wybuchały szyickie powstania, próba stabilizacji kraju generowała straty w ludziach i sprzęcie. Sojusznicy USA zniechęcili się i wrócili do domów, hegemon zaś ugrzązł w Iraku na szesnaście lat. W 2011 r. wybuchł konflikt w Syrii, gdzie Władimirowi Putinowi niespodziewanie znudziło się bezczynne przyglądanie wydarzeniom i postanowił włożyć przysłowiowy kij w szprychy wojennej machiny USA. Waszyngton podejmował wszelkie działania, żeby obalić syryjskiego dyktatora, ale wraz z wejściem Rosji do gry, USA zaczęło wojnę w Syrii przegrywać. Syryjski konflikt pokazał, że USA już „niekoniecznie wszystko może,” ale dopiero zaostrzenie konfliktu z Iranem z czerwca 2019 r. mogłoby niespodziewanie postawić kropkę nad i.
To już nie są te same wszechwładne Stany Zjednoczone, które rozdawały karty na początku XXI w. I nawet nie dlatego, że same jakoś szczególnie osłabły, ale konkurenci do światowej hegemonii urośli szybciej. Chiny po cichu zbudowały gospodarczą potęgę, Rosja podniosła głowę po upadku ZSRR i gotowa jest walczyć o swoje, Niemcy i Francja chcą same decydować o losach Europy, na Bliskim Wschodzie buntuje się Turcja, a Iran – w obliczu zrujnowanych wojną Iraku i Syrii – chce grać pierwsze skrzypce w regionie. Decyzje sprzed szesnastu lat obróciły się niespodziewanie przeciwko Izraelowi, który gra ciągle na osłabienie sąsiadów. Izrael się boi i nie ma pewności, czy w razie czego USA jeszcze zechcą go obronić. Niedawno media obiegła wieść, że Pentagon pracuje nad strategią, która określa możliwości militarne USA. Według tych informacji USA nie są już w stanie prowadzić dwóch wojen jednocześnie. Może być to tylko jeden poważny konflikt: z Rosją lub z Chinami. Raport wskazał Chiny jako jednoznacznie większe zagrożenie i wydaje się, że teatr przyszłych działań wojennych przeniesie się na Pacyfik. Wszystkie pomniejsze działania mają prowadzić do wyczyszczenia sobie przedpola, by przed bezpośrednią konfrontacją z Chinami, móc Państwu Środka maksymalnie zaszkodzić w inny sposób. Chiny nie są dziś na konfrontację gotowe, a poza tym chcą osiągnąć swoje cele innymi metodami niż sposób siłowy. Im później zacznie się konflikt, tym będą silniejsze. USA czekać nie mogą, ale najpierw chcą się upewnić, że sprawy rozwijają się po ich myśli. Tylko że Rosja – mimo nacisków – wciąż nie chce jednoznacznie się określić, znajdująca się pod ochronnym parasolem Chin Korea Północna podejmuje swoistą grę z Waszyngtonem, natomiast Europa nie chce słyszeć o jakichkolwiek wojnach. O wojnach nie chce słyszeć także Polska, którą na konferencji bliskowschodniej w Warszawie próbowano zwerbować do grona koalicjantów w wojnie przeciwko Iranowi.
Trump w kwestii wojny z Iranem został z niczym. Nie mogło być inaczej, zwłaszcza, że Iran to nie słaby Irak i potencjalny konflikt mógłby być wojną na serio. Za dużo poszczególnych interesów krzyżuje się w tej części świata, żeby mogło to przejść bez echa. Iran urósł dzięki zneutralizowaniu swego odwiecznego wroga, jakim był Irak. Dzięki temu mógł przestać wykrwawiać się na sąsiedzkich wojnach i zainwestować w siebie. Dziś, kiedy Irak i Syria są słabe, Iran może zawiązywać z nimi sojusze i próbować odgrywać główną rolę na Bliskim Wschodzie. Jeśli uda mu się dogadać z Turcją, wtedy nikt go nie powstrzyma. Arabia Saudyjska będzie za słaba, żeby móc temu przeciwdziałać. Izrael nie poradzi sobie z tak wielką siłą w regionie. Wobec takiego sojuszu państw arabskich, jego rola wydawać się będzie właściwie przesądzona. Izrael nie może pójść na wojnę z państwami arabskimi i jej przegrać, bo może to być jego ostatnia przegrana w historii. Premier Benjamin Netanjahu od lat pielgrzymuje po potencjalnych sojusznikach z prośbą o ostateczne rozwiązanie kwestii Iranu. Przez długi czas Barack Obama nie miał specjalnej ochoty się w to angażować, a Trump – mimo że próbuje – chyba nie bardzo może już tego zrobić. Niezależnie od tego, ile razy Netanjahu będzie uśmiechał się również do Kremla, Putin nie nadstawi za niego głowy. Europa też nie będzie umierała za Tel Aviv. Izraelowi wyraźnie brakuje przyjaciół.
USA szuka stosunkowo najmniej bolesnej metody konfrontacji z Iranem, ale nie dlatego, że tak chce Izrael. I nawet nie dlatego, że Teheran chce budować broń atomową, choć te działania też mają swoją wagę. Powodów jest kilka: pierwszy to taki, że samodzielny, odporny na wszystkie dotychczasowe sankcje Iran – zdolny zbudować koalicję państw arabskich – może wyrzucić USA z Bliskiego Wschodu. Waszyngton i jego niekończące się „plany naprawcze” dla regionu przestanie być w tej części w ogóle potrzebny. Drugim powodem jest to, że Iran zaopatruje Chiny w surowce, które są Chinom potrzebne do utrzymania produkcji. Odcięcie od irańskich surowców zmniejszy potencjał gospodarczy Chin i tym samym ponownie wzmocni USA. Poza tym, na terytorium Iranu krzyżują się nitki przyszłego Nowego Jedwabnego Szlaku: lądowego i morskiego. To równie strategiczne miejsce dla Chin, co środek Europy. Polskę w przyszłych rozgrywkach – przy wytężonych wysiłkach Niemiec i Rosji – dałoby się jeszcze jakoś w planach Pekinu pominąć, ale rezygnacja z Iranu całkowicie przemodeluje gospodarcze chińskie zamierzenia. Żaden biznes nie lubi chaosu, dlatego Nowy Jedwabny Szlak potrzebuje pokoju, żeby mógł funkcjonować. USA nie chcą pozwolić na jego funkcjonowanie, dlatego torpedują wysiłki na rzecz jego budowy.
Jednak wojny z Iranem bezboleśnie nie da się przeprowadzić. USA najchętniej zaangażowałyby w konflikt swoich sojuszników i wygrały wojnę ich rękami, ale potencjalni koalicjanci przeciw temu się buntują. Waszyngton zdaje sobie sprawę, że – zamiast szybkiego blitzkriegu - może go czekać długa, mozolna przepychanka z Teheranem. Teheran może ostatecznie to starcie przegrać, ale zwiąże siły USA na tyle długo, że polityczne koszty operacji mogą stać się zbyt wysokie. Obie strony wyjdą ze starcia bez wymiernych korzyści, za to zyskają wszyscy ci, którzy po cichu tej wojnie kibicują. Izrael chce się pozbyć konkurenta, Arabia Saudyjska chce przejąć rolę hegemona na Bliskim Wschodzie, Turcja zyska wpływy w Iraku i Syrii, bez oglądania się na Iran. W przypadku wojny Iran zablokuje Cieśninę Ormuz – szlak komunikacyjny, którym transportowana jest ropa. Ilość idącego tą drogą surowca stanowi prawie czterdzieści procent światowego zapotrzebowania na ropę drogą morską. Konflikt w tej części świata nie pozostanie bez wpływu na ceny ropy na świecie. Jeśli wydobywana przez Arabię Saudyjską, Zjednoczone Emiraty Arabskie, Kuwejt i Irak ropa nie przedostanie się przez Cieśninę, to nie popłynie nigdzie dalej. Irańska ropa – zablokowana przez marynarkę USA – nie zrobi tego również. W tej sytuacji jedynym wielkim dostawcą zostanie Rosja. Ceny surowca poszybują w górę, pieniądze zaczną płynąć do kremlowskiego skarbca szerokim strumieniem, rosyjska gospodarka się odbije i Putin będzie mógł do reszty machnąć ręką na zachodnie sankcje. Konflikt z Iranem to pułapka, której Waszyngtonowi na razie udało się uniknąć. Z trudem, bo po incydencie z zestrzelonym dronem 20 czerwca 2019 r. amerykańskie myśliwce ponoć były już w powietrzu i rozkaz Trumpa odwołał je w ostatniej chwili.
Jeśli w irańskiej sprawie USA mocno powinie się noga, nie pozostanie to bez wpływu na system globalnych sojuszy. Każdy zacznie głównie grać na siebie i orientować się na silniejszych przyjaciół. Jeśli USA będą zajęte w jednej części świata, Chiny zyskają wolną rękę w drugiej części globu. Tajwan i Japonia znajdą się w nowej rzeczywistości, bez amerykańskiego parasola w regionie. Krok po kroku USA zostaną wypchnięte z Pacyfiku, Europy i Bliskiego Wschodu, a świat – już bez NATO – stanie się wielobiegunowy i nieprzewidywalny.
Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego
Skomentuj
Komentuj jako gość