Referendum z czerwca 2016 r. wyrzuciło z siodła premiera Davida Camerona, a samą Wielką Brytanię wypchnęło jedną nogą z Unii. 29 marca 2019 r. Londyn ma oficjalnie dostawić drugą nogę i znaleźć się poza europejskimi strukturami. Wynik głosowania zaskoczył wówczas od prawa do lewa całą brytyjską scenę polityczną, pociągając za sobą szereg dymisji co znaczniejszych polityków. Zaniepokoił Europę, która jeszcze w wieczór głosowania kładła się spać, spokojna o dobry wynik, a obudziła się w nowej rzeczywistości. Spłoszeni własnym wyborem Brytyjczycy popadli w konsternację. Eurosceptyczne nastroje od dawna były obecne w debacie publicznej, ale po raz pierwszy nadano im realny kształt. Od tej decyzji mijają właśnie przewidziane prawem dwa lata, ale w Wielkiej Brytanii nikt nie umie jasno odpowiedzieć na najważniejsze pytanie tego roku: Co będzie dalej?
Procedura wyjścia z UE opisana została w artykule 50. Traktatu Lizbońskiego, który przewidywał, że każde państwo członkowskie może, zgodnie ze swoimi wymogami konstytucyjnymi, podjąć decyzję o wystąpieniu z Unii Europejskiej. W powszechnym mniemaniu traktowane to było nieco z przymrużeniem oka, ponieważ nie przypuszczano, że ktokolwiek mógłby zechcieć rozważać podobne kroki. Do tej pory Unia Europejska jawiła się niczym kraina mlekiem i miodem płynąca, a potencjalni chętni pchali się niemalże drzwiami i oknami. W tym samym momencie, w którym o integracji marzą już nawet takie państwa, jak Serbia, czy Ukraina, Wielka Brytania mówi „dość tego dobrego!”. I wszystko wskazuje na to, że Londyn nie zmyje się cichaczem, „po angielsku”, ale – wskutek braku porozumienia z Brukselą - z hukiem trzaśnie drzwiami. O wyniku referendum z 2016 r. zadecydowały emocje. Brytyjczycy postawili na rozwód z UE w poczuciu zranionej dumy i przeświadczenia, że Bruksela pozbawiła ich części suwerenności. Wyspiarze od zawsze stali trochę z boku do europejskich wydarzeń, wobec czego stopień ich niezadowolenia z procesów integracyjnych zaowocował w końcu wiadomym skutkiem. Ostatecznie zniechęcił ich kryzys migracyjny i polityka zbyt otwartych drzwi Angeli Merkel. Potrafił to dobrze wykorzystać Nigel Farage, stając się tak naprawdę twarzą Brexitu. Polityk ciągle podkreślał, że chodzi o brytyjską tożsamość i odmienność kulturową Wysp, zagrożoną przez procesy migracyjne. Argumenty trafiły najbardziej do tych, którzy zarabiali najmniej i trwali w przeświadczeniu, że stale przybywający migranci zabierają im pensje i miejsca pracy. Brytyjczycy uwierzyli, że wystąpienie z UE pozwoli im uporządkować kwestię migracji raz na zawsze, zamknąć granice i odesłać wszystkich obcokrajowców tam, skąd przyszli. Eksperci rwali włosy z głowy, przekonując o negatywnych skutkach Brexitu, o spowolnieniu gospodarki, wzroście bezrobocia i ucieczce zagranicznego kapitału, ale nikt ich nie słuchał.
Otrzeźwienie przyszło dopiero wraz z upływem czasu i obserwacją boksującego się z problemami rządu. Okazało się, że nic nie jest tak proste, jak się wydawało i nikt nie jest pewny efektu końcowego. Scenariusze rozwodu z UE zmieniały się jak w kalejdoskopie. Niemal tak samo często wymieniają się na stanowiskach ministrowie brytyjskiego rządu. Nikt nie chce firmować swoją twarzą ewentualnej porażki w negocjacjach. Premier Theresa May przejęła na siebie niezwykle ciężkie zadanie po odejściu Camerona i to ona musi się mierzyć z zarzutami o brak pozytywnych efektów Brexitu. Sama premier nie ukrywa, że nie cofnie się nawet przed „twardym Brexitem”, jeśli porozumienie z UE okaże się dla niej niesatysfakcjonujące. Im bliżej ostatecznej daty, z tym większymi naciskami musi się mierzyć, bo obydwie strony sceny politycznej próbują wymusić na May niemożność wyjścia z UE bez jakiegokolwiek porozumienia. Bruksela przygląda się temu uważnie i w osobie nie przebierającego w słowach Donalda Tuska, upokarza brytyjską premier na każdym kroku. Chodzi też o to, żeby proces wyjścia maksymalnie utrudnić, żeby zniechęcić potencjalnych następnych uciekinierów. W tych krajach, gdzie nastroje eurosceptyczne są bardzo duże, proces negocjacyjny Wielkiej Brytanii jest bacznie obserwowany i analizowany. UE chce narzuconymi ograniczeniami pokazać, że tak naprawdę nie da się uwolnić spod opiekuńczych skrzydeł Brukseli. Wielu też po cichu liczy, że May zostanie zmuszona do rozpisania nowego referendum, które zmieni wynik głosowania obywateli.
Brexit budzi uzasadnione obawy wszystkich, tym bardziej, że do tej pory nie wypracowano żadnych rozwiązań prawnych, które regulowałyby sferę gospodarczą i społeczną. Imigranci nie wiedzą, jaki będzie ich status po opuszczeniu przez Wielką Brytanię struktur europejskich. Premier May utrzymuje, że dla nich nic się nie zmieni, ale mało kto daje temu wiarę. Już rozpoczęła się fala wyjazdów pracowników nisko wykwalifikowanych, a firmy wycofują się na kontynent. Na razie udało się wypracować jedynie porozumienie w kwestiach wizowych: UE zrezygnowała z obejmowania Brytyjczyków procesem wizowym, pod warunkiem, że Londyn również nie będzie ich wymagał od przyjeżdżających.
Eksperci szacują, że Brexit mocno odbije się na ekonomii, a wartość funta spadnie aż o 11%. Już wiadomo, że do Europy wrócą procesy, których nie oglądaliśmy już od lat – przywrócone zostaną kontrole celne, przeprosimy się z paszportem i długimi kolejkami na granicy i wprowadzone zostaną ograniczenia w dostępie do brytyjskiego rynku pracy. Boi się również Polska, dla której Wielka Brytania jest jednym z głównych odbiorców żywności. Dla polskich przedsiębiorców Brexit oznacza przede wszystkim konieczność uwzględniania opłat celnych. Problemy czekają zwłaszcza producentów i dostawców mięsa, przetworów mięsnych i produktów mleczarskich na brytyjski rynek. Wydłuży się czas pracy firm transportowych, co również nie pozostanie obojętne na koszty. Brytyjczycy obawiają się, że ograniczenia mogą dotknąć zaopatrzenie ich w żywność i leki. Brytyjskie sieci spożywcze już zareagowały gromadzeniem zapasów żywności z długim terminem zdatności do spożycia. Po Brexicie przestaną być honorowane różnego rodzaju dokumenty i świadczenia, które dotychczas działały bez problemu. Na terenie Wielkiej Brytanii straci swoją ważność np. Europejska Karta Ubezpieczenia Zdrowotnego, a obywatele brytyjscy stracą prawo do bezpłatnej opieki medycznej na kontynencie. Podobnie również przestaną być uznawane prawa jazdy.
Nie wiadomo, co czeka brytyjskie linie lotnicze po marcu 2019 r. Jeśli linie lotnicze będą chciały zachować status europejskiego przewoźnika i mieć dostęp do otwartego nieba, będą musiały przenieść większościowy pakiet akcji na podmiot mający stałą siedzibę na kontynencie. Dotyczy to m.in. British Airways, czy Rayanaira, które już otwierają filie poza granicami Wielkiej Brytanii. Wszyscy obawiają się, że tanie linie przestaną być tak naprawdę tanie. Równie mało entuzjazmu wobec Brexitu przejawiają Francuzi, których łączy ze Zjednoczonym Królestwem wspólna granica przez tunel pod kanałem La Manche. Konieczność przywrócenia bariery celnej zmusiła władze francuskie do podniesienia nakładów finansowych m.in. na służbę celną. Po obu stronach Kanału dzielone są te same obawy, że przejazd stanie się tak utrudniony, że już nie tylko migranci spoza Europy będą koczowali w tzw. „dżunglach”.
Według Banku Anglii, mimo że Brexit jeszcze nie doszedł do skutku, przeciętne gospodarstwo domowe w Anglii już straciło na nim około 900 funtów. Brytyjskie ministerstwo skarbu szacuje, że twardy Brexit spowoduje zmniejszenie PKB Wielkiej Brytanii o 4%, a skrajnie pesymistyczne prognozy mówią nawet o 8%. Według analiz Banku Anglii Brexit spowoduje kryzys i recesję brytyjskiej gospodarki w skali większej od kryzysu finansowego z 2008 roku. Tabloidy prześcigają się w doniesieniach o ewentualności wprowadzenia przez rząd nawet stanu wyjątkowego, gdyby rezultatem chaosu związanego z wyjściem bez porozumienia stały się społeczne rozruchy. Ponoć przygotowywane są też plany ewakuacji rodziny królewskiej, czemu Pałac Buckingham próbował zaprzeczać. Firmy już zapowiedziały, że na wypadek „twardego Brexitu” i utrudnień w dostępności do wspólnego rynku będą cięły zatrudnienie, a w konsekwencji przeniosą działalność za granicę. Wielką Brytanię już opuszczają tak znane firmy, jak Honda, czy Nissan. Szacuje się, że wobec braku osiągnięcia porozumienia z UE, Brytyjczycy mogą stracić setki tysięcy miejsc pracy. Jeśli ze Zjednoczonego Królestwa ucieknie Airbus, oznaczać to będzie utratę 14 tysięcy miejsc pracy. To już niedaleka droga do wzrostu bezrobocia w całym kraju z 4,1% do 7,5%. W sytuacji braku porozumienia z Brukselą pewnym ratunkiem mogą być umowy bilateralne z poszczególnymi państwami i intensyfikacja porozumień handlowych z USA. Brytyjczycy żywią obawy, że mogą stać się ofiarą szantażu ze strony państw europejskich, a ich wyniki gospodarcze uzależnione będą od widzimisię Brukseli.
Zbliżający się Brexit obudził również dawno zapomniane konflikty, o których Wielka Brytania miała nadzieję już zapomnieć. Parlament Europejski nalega, żeby w negocjacjach o wystąpieniu Zjednoczonego Królestwa uwzględnić szczególną sytuację Irlandii, a tym samym zabezpieczyć kwestię procesu pokojowego w Irlandii Północnej. W 1921 r. na mocy traktatu angielsko-irlandzkiego przedzielono wyspę granicą. Wówczas to katolickim hrabstwom przyznano status autonomiczny tworząc Republikę Irlandii. Z kolei hrabstwa zamieszkiwane główne przez protestantów pozostały w ramach Zjednoczonego Królestwa jako Irlandia Północna. Podział wyspy i dyskryminacja ludności katolickiej doprowadziły w końcu lat 60. XX w. do wybuchu konfliktu, który przerodził się w przewlekłą wojnę domową. Konflikt zakończono dopiero w 1998 r. podpisaniem tzw. Porozumienia Wielkopiątkowego. Udział w strukturach europejskich oraz porozumienie pokojowe sprawiły, że granica dzieląca Irlandię przestała być widoczna. Swobodny przepływ ludzi i towarów był jednym z filarów porozumienia zwaśnionych stron i wynik referendum z 2016 r. wywraca wszystko do góry nogami. Wirtualna granica znowu stanie się widoczna, co skomplikuje relacje handlowe i utrudni codzienność tysięcy ludzi. Obie strony teoretycznie może i by chciały zachować swobodny przepływ, ale ich chęci rozbijają się o twardą rzeczywistość. Eksperci jasno wskazują, że towary mogłyby trafiać z i na rynek brytyjski z pominięciem ceł i taryf. Istnieje też wysokie prawdopodobieństwo znaczącego wzrostu przemytu paliw i wyrobów tytoniowych, jak również niekontrolowanego napływu imigrantów. Wszystko szłoby przez dziurawą granicę z Irlandią, a na to Londyn stanowczo nie może sobie pozwolić.
W obliczu rysującego się wybuchu ponownego konfliktu rozrysowywane są różne scenariusze załagodzenia sytuacji. Jednym z pomysłów stałoby się pozostawienie Irlandii Północnej w unijnym obszarze celnym. Jako jedyna część Zjednoczonego Królestwa Irlandia by pozostała częścią wspólnego rynku i unii celnej. Ale Londyn nie zgadza się na to rozwiązanie, bo linia negocjacyjna rządu zakłada pełne wyjście z Unii Europejskiej i nie przewiduje odstępstw od tej normy. Inne rozważania w stylu przesunięcia punktów kontroli na lotniska i do portów morskich budzą jeszcze większe kontrowersje. Niewątpliwie zaletą tego rozwiązania byłoby zapewnienie status quo w Irlandii Północnej i zapewnienie swobodnego przepływu towarów i osób. Ale wiązałoby się to również z naruszeniem integralności Zjednoczonego Królestwa i nadanie de facto specjalnego statusu Irlandii Północnej. Granica celna przebiegałaby wówczas na morzu, zostawiając Irlandię Północną po jednej, a Szkocję, Anglię i Walię po drugiej stronie. Londyn mówi podobnym pomysłom stanowcze „nie”, a już nad nieśmiałymi propozycjami ewentualnego zjednoczenia Irlandii nawet się nie chce zastanawiać.
Podrzucane przez Brukselę pomysły zaradzenia sytuacji budzą opór rządu May i mogą spowodować, że 29 marca dojdzie do rozwodu z UE bez formalnego zabezpieczenia interesów każdej ze stron. Pociągnie to za sobą rozbudowę infrastruktury granicznej i wprowadzenie posterunków i kontroli celnej. I w tej chwili jest to jedyna realna opcja, która leży na stole. Irlandia nie przestaje przeciwko temu protestować, bo to właśnie ona może okazać się największą przegraną brexitowego referendum. Mówi się o przewidywanym spadku PKB aż o 7% i kryzysie, który może być większy od tego, który dotknie Wielką Brytanię. Irlandia błaga Brukselę o pomoc, dowodząc, że twarda granica z pewnością doprowadzi do eskalacji napięć w Irlandii Północnej, a w najgorszym przypadku do upadku porozumienia pokojowego.
Na ostateczny kształt brexitowych negocjacji czeka cierpliwie Szkocja. Szkoci krytykują pomysł wyjścia Wielkiej Brytanii z UE, podnosząc również, że Brexit wzmocnił argumenty za szkocką niepodległością. Brytyjski rząd uważa problem niepodległości Szkocji za zamkniętą sprawę, odkąd w 2014 r. 55% szkockich wyborców opowiedziało się za pozostaniem w strukturach Zjednoczonego Królestwa. Wtedy głównym argumentem była chęć pozostania w UE, ale ten właśnie traci rację bytu. Świadoma tego niebezpieczeństwa Teresa May może nie zgodzić się na rozpisanie drugiego referendum, ale Szkocja nie zmierza się poddać. Pojawiają się głosy, że jeśli Anglia chce, może sobie opuścić UE sama, a Szkocja w niej zostanie, ale niewiele mają one szans na powodzenie.
Wielka Brytania przeciera szlaki. W przepychankach dotyczących rozwodu z UE wszystkie chwyty są dozwolone. Wcale nie jest powiedziane, że proces opuszczania struktur nie zostanie rozciągnięty w czasie lub nawet zaniechany. Obie strony grają va banque, licząc, że uda im się wytargować jak najwięcej. Zakładnikiem politycznej gry są firmy i zwykli obywatele, którzy na razie jedyne, co mogą powiedzieć o obecnej sytuacji, to powtórzyć za Sokratesem:- Wiem, że nic nie wiem.
Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego
Skomentuj
Komentuj jako gość