W kontekście działań wojennych na Ukrainie co jakiś czas wraca pytanie, co będzie z przyszłością tego kraju. Czy Ukraina wygrzebie się z kryzysu i będzie potrafiła zbudować silne, nowoczesne państwo, zdolne do samodzielnego funkcjonowania i integracji ze strukturami UE i NATO, czy już na zawsze pozostanie w strefie wpływów Moskwy. Nie będzie łatwo zbudować kraj na nowo, tym bardziej, że wraz z Majdanem doszły do głosu uśpione problemy wewnętrzne.
Strona rosyjska wciąż próbuje narzucić narrację, że Ukraina to twór sztuczny, nigdy nie istniała jako państwo i jako taka nie ma prawa przetrwać. Władze w Kijowie nie potrafią się temu zdecydowanie przeciwstawić, tym bardziej, że same nie cieszą się wielkim poparciem we własnym społeczeństwie. Na wiosnę 2019 r. rozpisano na Ukrainie nowe wybory prezydenckie, a tymczasem obecnie urzędujący prezydent nie przekracza w sondażach 6% poparcia. Niewiele lepiej jest z pozostałymi kandydatami, z których żaden nie zyskuje głosów większości. Na ich tle trochę się wyróżnia Julia Tymoszenko ze swoimi 12%, ale „gazowa księżniczka” również nie gwarantuje reprezentowania interesów większości. Polityka Kijowa, dyskryminująca języki mniejszości i odwołująca się do tradycji Ukraińskiej Powstańczej Armii nie budzi entuzjazmu tej części społeczeństwa, która nigdy dotąd nie utożsamiała się z ukraińskim nacjonalizmem. Wykorzystując ten brak jedności, rosyjskie media co jakiś robią tzw. „wrzutki” związane z tematem podziału Ukrainy. Całkiem niedawno w programie „60 minut” telewizji Rosijja 1 zaproszeni do studia goście mieli zdecydować, jak podzielić Ukrainę między Polskę a Rosję. Pokazano zdjęcie przedstawiające mapę podziału, na mocy którego zachodnie terytoria Ukrainy przypisano Polsce, wschodnie - obwody z Odessą, Chersoniem, Donieckiem i Charkowem oznaczono jako terytoria, które powinny przypaść Rosji. Nie zapomniano też o Rumunii i Węgrzech, którym także można by było „pozwolić” uszczknąć swój kawałek tortu. Podobne dyskusje wracają co jakiś czas jak bumerang i nigdy nie są oficjalnym stanowiskiem władz w Moskwie. Poruszane są przez dziennikarzy i ekspertów oraz kontrowersyjnych polityków, takich jak Władimir Żyrinowski i mają na celu wzbudzić niepokój w polskiej i ukraińskiej opinii publicznej. Media rosyjskie starają się utrwalić obraz Polski czyhającej na swe dawne ziemie i wbić klin w polsko-ukraińskie porozumienie. Temat podziału Ukrainy krąży w przestrzeni publicznej od lat 90. W zamian za rezygnację ze wstąpienia do NATO, Polska mogłaby pójść na porozumienie z Rosją w kwestii odzyskania Galicji Wschodniej. Wówczas polskie władze nie potraktowały propozycji poważnie. Nie wiadomo, czy późniejsze doniesienia Radka Sikorskiego, byłego ministra spraw zagranicznych, dotyczące powtórnego złożenie takiej propozycji Tuskowi przez Putina na sopockim molo, miały solidne podstawy. Natomiast widać, że nawet jeśli Moskwa nie mówi o tym wprost, to nie zrezygnowała z powiększania strefy swoich wpływów. Aspirująca do NATO Ukraina była solą w oku rosyjskich dążeń i cofała Rosję w procesie mozolnego odbudowywania swojej mocarstwowości. Wykorzystując liczne skupiska rosyjskiej ludności, które po rozpadzie ZSRR znalazły się poza granicami państwa, Moskwa nie przestaje wpływać na politykę swych sąsiadów. Ewentualnym względnym poparciem ze strony miejscowej ludności jest w stanie uzasadnić każdą swoją ingerencję. Trudno byłoby sobie wyobrazić, żeby polski rząd sam zechciał - za pomocą decyzji o aneksji jakiejkolwiek części ukraińskiego terytorium – założyć pętlę na szyję. Na ukraińskich ziemiach od wieków ścierały się geostrategiczne interesy Rzeczypospolitej i Rosji. Do XX w. Ukraina nigdy wcześniej nie stanowiła jednolitego, samodzielnego organizmu państwowego. Na Dzikich Polach nie istniała silna administracja państwowa, stanowiąc raj dla wszelkiego rodzaju wyrzutków, uciekających przed odpowiedzialnością karną. Organizowali się w oddziały kozackie, które – z czasem na królewskim żołdzie – paliły i plądrowały, jak chciały. Polska niejako sama stworzyła sobie problem. Po zneutralizowaniu problemów najazdów tatarskich Rzeczpospolita powinna była przekształcić kozackie zagony w zwarte oddziały wojskowe i wcielić w swoje struktury obronne. Zamiast tego, próbowała rozpuścić kozaków do domów i zmusić do odrabiania pańszczyzny. Liczne bunty kozackie przerodziły się w krwawą wojnę domową, a powstanie Chmielnickiego ostatecznie przesądziło o losie tych terenów. Kozackie zainteresowania same grawitowały w kierunku carskiej Rosji. 18 stycznia 1654 roku zawarto w Perejasławiu ugodę, postanowieniami której włączano lewobrzeżną Ukrainę w strefę wpływów rosyjskich. Polsko- rosyjskie zmagania o supremację nad tymi terenami sprawiły tylko, że na zawsze już utrwalił się podział na Ukrainę zachodnią, której bliżej do Europy i wschodnią, przywiązaną do Rosji. O ile Rosji trafił się los na loterii, to Polska cały czas musiała zmagać się ukraińskim nacjonalizmem i jego konsekwencjami. Po wydarzeniach kijowskiego Majdanu w 2014 r. podział kraju stał się jeszcze silniejszy i coraz głośniej mówi się o możliwym rozpadzie Ukrainy. Dla Polski jakiekolwiek ograniczenie ukraińskiego terytorium skończyłoby się geopolityczną katastrofą. W polskim interesie jest trwanie Ukrainy jako całości, jako buforu przed Rosją. Tlący się konflikt na wschodzie wiąże ręce Moskwie i wymaga ciągłego orientowania się na ten kierunek działania. Warszawa cały czas ma nadzieję, że uda jej się zbudować z Ukrainą na tyle silne relacje, że ta mogłaby w przyszłości razem z nami stanowić o sile Europy Środkowo – Wschodniej. Wspólne inicjatywy są natomiast o tyle trudniejsze, że nie do końca są tylko naszym pomysłem. Polska polityka wschodnia wpisuje się bardziej w szereg interesów państw zachodnich, w tym USA, zamiast realizować własne. Rozczarowanie przyszło już po Pomarańczowej Rewolucji, gdy Polska nie uzyskała satysfakcjonującego rozwoju współpracy gospodarczej z Kijowem, czy też poprawy pozycji polskiej mniejszości. Inwestowanie środków USA w rozbudowywanie struktur wprost odnoszących się do kultu UPA budzi w Polsce dużą niechęć i sam rząd w ostatnich latach mocno się dystansuje od obecnej władzy w Kijowie. Ukraina Zachodnia stanowi serce ukraińskiej tożsamości, a jej mieszkańcy może i chcą do Europy, ale nie chcą orientować się na Polskę. Środowiska mocno nacjonalistyczne grają kartą antypolskiej narracji. Jakiekolwiek próby „odebrania polskiego Lwowa” skończyłyby się wybuchem niechęci do Polaków i zafundowałyby nam nieprzerwany konflikt na tle narodowościowym i etnicznym. Dla Rosji idealną sytuacją byłoby ponowne podporządkowanie sobie władz w Kijowie, co po Majdanie może być niezwykle trudne. Jednolita państwowość Ukrainy jest najważniejsza z punktu widzenia bezpieczeństwa Moskwy i ewentualny podział tak naprawdę byłby tylko klęską polityki Moskwy. Kontrola polityczna nad Ukrainą wymuszałaby kierunki polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych i Unii Europejskiej, które byłyby zmuszone do współpracy z Rosją w kwestii Europy Środkowej i Wschodniej. Do tej pory Rosji wygodnie było dogadywać się nad naszymi głowami i nie zamierza tego zmieniać. Widać to zresztą po działaniach na wschodzie Ukrainy, gdzie Moskwie wcale się nie spieszy do inkorporacji obu separatystycznych republik. Ewentualna utrata kontroli nad Ukrainą lokalizowałaby tam automatycznie bazy NATO, których obecność odcinałaby wpływy Rosji na Kaukazie, Bałkanach i na Bliskim Wschodzie, jak również osłabiałaby jej pozycję na Morzu Czarnym. Póki co Putinowi opłaca się utrzymywanie status quo, ponieważ dzięki temu może grać tureckimi obawami w kwestii morskiego panowania w basenie Morza Czarnego. Nieskrępowane manewry amerykańskich okrętów drażnią Ankarę i budzą nadzieję na odwrócenie się Turcji od NATO i poważne osłabienie Sojuszu. Całkowite wypchnięcie amerykańskich wpływów da Rosji pole do popisu, ale jednocześnie położy kres kruchemu turecko-rosyjskiemu sojuszowi. Moskwie opłaca się czekać i zakulisowo umacniać swoje wpływy z nadzieją, że następna władza – przychylna Kremlowi – zabezpieczy rosyjskie interesy w regionie. W obliczu rosnącej dominacji Chin w obszarze Azji, Rosja zmuszona będzie wzmocnić swą obecność w Europie Środkowo – Wschodniej. To tu waży się jej być albo nie być. Całkowita utrata wpływu na Kijów wiązałaby się ze strategicznym odepchnięciem od sojuszu z Iranem i Syrią i pozostawienie terenów Bliskiego Wschodu samym sobie. Niepowodzenia Moskwy mogłyby ośmielić Gruzję do odzyskania Osetii Południowej i Abchazji, a także zlikwidowania Naddniestrza przez Mołdawię. Niewykluczone, że zewnętrzne prowokacje na Kaukazie obudzą dążenia separatystyczne w tym rejonie. Całkowite wypadnięcie Ukrainy z orbity wpływów Moskwy uruchamia druzgocący wobec niej efekt domina, gdzie nawet Białoruś mogłaby niespodziewanie zmienić front. Kreml jest zdeterminowany, żeby nie przegrać tej roszady. Powrót do sytuacji sprzed 2014 r. wydawałby się najlepszą opcją, ale gdyby ta zawiodła, zostałaby jeszcze gra na federalizację Ukrainy. Jej podział to już ostateczna ostateczność, której Moskwa wolałaby uniknąć, ale gdyby już do tego doszło, starałaby się wyciągnąć z tego maksimum korzyści dla siebie. W zamierzeniach granie na polskich sentymentach mogłoby zachęcić Warszawę do jako takiego porozumienia z Rosją. Przeorientowana choć w minimalnym stopniu Polska oznacza wówczas ogromne korzyści dla hegemona na wschodzie. Polska wikła się wtedy w konflikty, przy których irlandzkie i katalońskie separatyzmy to bułka z masłem. Warszawa traci wówczas z oczu geopolityczne zamiary i brak jej sił na grę o supremację. Moskwa zajmuje całe wybrzeże Morza Czarnego aż po Odessę i czyni je swoim morzem wewnętrznym. Zyskuje tym samym kontrolę nad cieśninami tureckimi i grzebie na zawsze aspiracje mocarstwowe Turcji. Dominacja rosyjskich okrętów wypycha stąd NATO i stanowi koniec polskich marzeń o Trójmorzu. Przesunięcie granic przybliża Rosję do Rumunii, blokując jej wyjście na Morze Czarne i umacnia wpływy w Naddniestrzu, poważnie osłabiając Mołdawię. Rosja zyskuje ogromny wpływ oddziaływania na całą Europę Środkową i Południową, destabilizując rejon na lata. Żaden z pozostałych graczy by nam za to kukułcze jajo nie podziękował. Polska i Rosja skazane są na konfrontację i raczej nic tego nie zmieni. Być może ograniczenie się do zabiegania Polski o wpływy na środkowo-zachodni obszar Ukrainy i porzucenie prób włączenia jej do NATO mogłoby pomóc ustabilizować stosunki między Polską a Rosją, ale jest to mało realny scenariusz. Problem w tym, że nie mamy dobrego pomysłu na rozwiązanie sytuacji, tym bardziej też, że Kijów odrzuca przyjazne gesty z naszej strony. W całej tej układance tylko Rosja ma wszystkie asy w rękawie.
Magdalena Piórek
Absolwentka Stosunków Międzynarodowych Uniwersytetu Wrocławskiego
Skomentuj
Komentuj jako gość