Jan Paweł II podczas swojej pierwszej pielgrzymki do Francji pytał: „Francjo, pierwsza córo Kościoła, czy wierna jesteś obietnicy twego chrztu?”. Zauważył, jak kraj daleko odszedł od wiary i od swojej tożsamości. Przestrzegał przed tym, do czego prowadzi porzucenie wartości chrześcijańskich i odcięcie się od chrześcijańskich korzeni. Francja, słynąca z poszukiwania wciąż coraz to nowych idei, zapędziła się tak dalece, że zatraciła samą siebie.
W 2017 roku nie ma już tej Francji, której w bitwie pod Poitiers bronił przed Arabami Karol Młot, której cesarz próbował później rządzić światem, a honoru bronił Charles de Gaulle. Nie ma już nawet tej, którą tak krytykował papież. Francja stała się karłem dawnego imperium, żyjąc w cieniu meczetów i w strachu przed zamachami. Wsłuchana w śpiewne nawoływania imamów i odgłos następnej eksplozji. Zalewana przez miliony muzułmańskich imigrantów, z którymi służby dawno przestały sobie radzić.
Francuzi są zdezorientowani. Przedłużający się stan wyjątkowy stanowi tylko iluzję bezpieczeństwa, a jedyną odpowiedzią na ataki są bezsilne marsze i podświetlona Wieża Eiffla. Francois Hollande okazał się prezydentem na tyle nieudolnym, że sam zrezygnował z reelekcji, a wyniki pierwszej tury wyborów prezydenckich nie wskazały wyraźnego faworyta. Żaden z kandydatów nie przekroczył nawet 25%, co pokazało, że wyborcy nie byli pewni nawet konkretnej wizji swojego państwa. W drugiej turze natomiast zjednoczyli się przeciwko wspólnemu wrogowi i nie byłoby to takie złe, gdyby potrafili przynajmniej obrać właściwy cel ataku.
Strach ma wielkie oczy. Demonizowana przez establishment Marine Le Pen szła do wyborów z wizją silnej, stawiającej na swe interesy Francji. „Celem mojego programu jest przywrócić Francji wolność i dać ludziom głos”, oznajmiła, zgłaszając swoją kandydaturę. To przekonywało jej wyborców, którzy przestali się czuć gospodarzami we własnym kraju. Chcieli Francji bezpiecznej, wolnej od strachu i suwerennej. Miałyby im to zapewnić walka z islamem i unijnym dyktatem. Batalia z islamizacją Francji i Europy odbiła się w postulatach rozwiązania i zakazu funkcjonowania organizacji związanych z radykalnym islamem oraz wydalenia z kraju osób mających powiązania z islamistami. W programie Marine Le Pen znalazły się także zapowiedzi zamykania meczetów za szerzenie radykalnych haseł, ograniczenie imigracji do 10 tys. ludzi rocznie, a także odebranie możliwości podwójnego obywatelstwa dla nie-Europejczyków, co nie przysporzyło jej sympatii imigrantów. Francja Marine Le Pen chciałaby powrotu do etnicznie homogenicznego społeczeństwa, żeby przypomnieć sobie swoją tożsamość.
W dyskusji publicznej modne stało się słowo „Frexit”. W społeczeństwie francuskim Unia Europejska postrzegana jest jako problem i budzi mieszane uczucia. Marine Le Pen poszła za ciosem i od lat postuluje o powrót do narodowej suwerenności, gdzie to nie Angela Merkel i Jean Claude Juncker decydują o losach kraju, ale właśnie Paryż gra pierwsze skrzypce. Wystąpienie ze strefy Schengen miałoby pomóc Francuzom poczuć się znowu bezpiecznie i odzyskać kontrolę nad tym, kogo goszczą we własnym kraju, ale pomysł ten wzbudził panikę wśród unijnych elit. Marine Le Pen odsądzono od czci i wiary i postawiono w jednym rzędzie z dyktatorami. Przy miałkim Hollandzie charyzmatyczna polityk Frontu Narodowego jawiła się jako kontrowersyjna, natomiast jej wyrazistość wcale nie musiałaby oznaczać, że byłaby złym prezydentem.
W wyścigu o prezydencki fotel elity europejskie zgodnie poparły Emmanuela Macrona. Młody i dynamiczny polityk wszedł przebojem na salony i stał się bezpieczniejszym wyborem dla zgnuśniałej Europy. Jednak media dość często mu zarzucały, że niczym nie odróżnia się od obecnie urzędującego prezydenta. Jego wizerunek stworzyli marketingowcy, a powstały dopiero rok temu ruch polityczny „En Marche!” nie ma szans na zdobycie parlamentarnej większości, co uzależni Macrona od przeciwników politycznych, zmusi do rządzenia bez zaplecza partyjnego i zwiąże ręce na pięć lat.
W przeciwieństwie do Marine Le Pen Macron uznał, że imigracja jest szansą dla Francji i że w tej kwestii nic nie da się już zmienić. Tuż po zamachach radził, żeby Francuzi po prostu przyzwyczaili się do terroryzmu, co przez wielu zostało odczytane jako przyznanie się do słabości. Pięciomilionowa społeczność muzułmańska od lat jest siłą zdolną kształtować wyniki wyborów, a Macron wolał się nie wychylać, czym zyskał sobie poparcie jej przywódców. Natomiast nie zawahał się, gdy dla podniesienia sobie słupków w sondażach, trzeba było zaatakować Polskę. Zarzucał nam stosowanie dumpingu socjalnego pracowników sektora transportowego oraz zdominowanie francuskiego rynku przez polskie firmy. Przekonywał o szalejącej w Polsce dyktaturze i że reżim Kaczyńskiego nie zna otwartej i wolnej demokracji. Nie miał szans przekonać tych, którzy byli świadomi, że to nie Polska jest obecnie największym zagrożeniem dla Europy, tylko niekontrolowany napływ imigrantów, ale gra do końca toczyła się o głosy niezdecydowanych. Zamiast mówić jak jest, Macronowi wygodniej było przerzucić ciężar dyskusji na Polaków, niż narazić się pięciomilionowej mniejszości i mieć noc w noc palone samochody i koktajle Mołotowa na ulicach.
Jaka będzie Francja za pięć lat? Silna, mocna gospodarczo, rozdająca karty w Europie i dumna z tego, kim jest? Czy dojdzie do głosu pragmatyzm i ochrona własnych interesów, czy też dalej głośniejsze będą hasła politycznej poprawności, multi kulti i niczym nie skrępowanej tolerancji. Czy upojona wizją społeczeństwa bez Boga nie odkryje nagle, że inny Bóg został już dawno narzucony, a jego prorocy przemierzają ulice z bombą w ręku.
„Jeszcze nie przestaliśmy być Francuzami” – udowadniali podczas kampanii politycy Frontu Narodowego.
Jeszcze.
Magdalena Piórek
Skomentuj
Komentuj jako gość