Dariusz Jarosiński
Alwida ma mi towarzyszyć w drodze do Czarnego Boru, odległej od Wilna o 10 kilometrów miejscowości, w której przez kilka lat mieszkał Józef Mackiewicz. Jest wileńską dziennikarką, sześć lat temu odkryła twórczość autora „Kontry”.
Przystanki podmiejskich autobusów wileńskich i tzw. marszrutek - kilkunastoosobowych busów, znajdują się w pobliżu dworca kolejowego. Nijak nie możemy znaleźć ich rozkładu jazdy. Kierowcy podjeżdżających autobusów mówią żeby cierpliwie czekać, a autobus do Czarnego Boru na pewno podjedzie. Odjeżdżają prawie co godzina. Siadamy na ławce i czekamy. Dookoła pobrzmiewa śpiewna polszczyzna. Ludzie z pakunkami, zakupami wracają do swoich wsi. Przysiada się do nas staruszka - o wyjątkowo dobrych niebieskich oczach, mocno już wypłowiałych, ale ciągle pełnych uroku. Zna rozkład jazdy na pamięć.
- Do Czarnego Boru to bez dwudziestu minut jedenasta. Przez moje Kalwiszki.
Przyjeżdża do Wilna z owocami ze swego sadu. Sprzedaje je w hali targowej. W rękach trzyma pusty wózeczek - torbę na dwóch kółkach. Dorabia w ten sposób do emerytury, która jeszcze nie tak dawno wynosiła 200 litów, a teraz, po podwyżce, 400 litów.
- Mnie osiemdziesiąt lat bez dwóch. Żeby tylko nogi były zdrowe, to wszystko będzie dobrze - mówi poprawiając wystające spod chustki kosmyki siwych włosów.
Starsi ludzie tyle tu przeszli, że im nic "nie straszno". Są pogodni. Szczęśliwi, że żyją. Babcia z Kalwiszek opowiada nam o swoim dobrym mężu, któremu zmarło się dokładnie w pięćdziesiątą rocznicę ślubu. O sadzie pełnym jabłek, gruszek, śliwek. Wspomina podróż do Polski, do siostry, jeszcze za Sowietów. Ktoś powiedział wtedy o niej "Ruska". Widać, że do dzisiaj nie może tego przeboleć.
- Przecież to my mówimy jak napisano w książkach - i szuka potwierdzenia w moich oczach – a kiedy widocznie nie wystarcza jej mój uśmiech, dodaje szybko -znam wszystkie zwrotki polskiego hymnu narodowego, chodziłam do polskiej szkoły.
Wreszcie podjeżdża autobus. Kupuję bilety u kierowcy. Bilet kosztuje lit dziesięć centów, czyli tyle, ile w Wilnie żeby przejechać np. jeden czy dwa przystanki. Babcia, która weszła przed nami do autobusu, zaprasza przywołując delikatnie ręką. Trzyma dla nas miejsca.
Alwida jedzie pierwszy raz, tak jak i ja, do Czarnego Boru. Wie tylko tyle, że powinniśmy wysiąść nieco wcześniej, koło przejazdu kolejowego. A później mamy szukać domu gdzieś koło krzyża. Wysiadamy razem z młodą, sympatyczną Polką. O pisarzu Mackiewiczu nigdy nie słyszała. Idziemy chodnikiem wzdłuż asfaltowej szosy. Dookoła gęsty las sosnowy. Mijamy duży drewniany krzyż. Gdzieniegdzie przy drodze rosną krzewy jarzębiny, z czerwonymi o tej porze roku owocami. Podprowadza nas pod stary cmentarzyk sióstr Urszulanek. Tutaj się żegnamy.
Na cmentarzu dwadzieścia parę krzyży, może jedynie na dwóch, trzech wiszą tabliczki z nazwiskami. Pozostałe mogiły są bezimienne. Cmentarzyk jest jednak zadbany, ogrodzony. Z pobliskiego domu dochodzi denerwująca muzyka dyskotekowa.
Udało nam się dojrzeć między drzewami kościółek. Idziemy tam leśną ścieżką, raczej rzadko uczęszczaną, bo co rusz musimy pokonywać zarośla z bijącymi w twarz gałązkami. Obok kościółka niewielkie ambulatorium – szpital imienia sióstr Urszulanek. Jakiś pacjent wyszedł na dwór w letniej kurtce narzuconej na piżamę. Wychudzony, o ziemistej cerze, nieogolony. Przystaje na chwilę, zapala papierosa. Pewnie zabraniają mu w szpitalu. Nikt w pobliżu nie słyszał o pisarzu Mackiewiczu.
Siostry Urszulanki prowadziły w Czarnym Borze od 1923 do 1940 roku – do zajęcia Litwy przez Sowietów - zakład opiekuńczo-wychowawczy dla sierot i dzieci ubogich, szkołę powszechną, ambulatorium, piekarnię, sklep, mleczarnię, gospodarstwo rolne. Po wojnie musiały opuścić Czarny Bór i „repatriować się” do Polski. Cztery lata temu Rada Samorządu Wileńskiego nadała polskiej szkole w Czarnym Borze imię błogosławionej Urszuli Ledóchowskiej.
Przyjmujemy taktykę z Alwidą, że pytamy w starych domach i starych ludzi. Widziałem na zdjęciu wcześniej dom Mackiewicza - stary, z werandą. Zresztą, typowy, jeżeli chodzi o wileńskie budownictwo. Podobnych w Czarnym Borze nie brakuje. Klucząc leśnymi drogami, ścieżkami mam go cały czas przed oczyma.
Wiele starych domów znika, w ich miejsce powstają okazałe nowe domy, zdarza się jednak, że te stare pozostają - przycupnięte do tych nowo zbudowanych jakby były na ich dożywociu, jakby szukały przy nich schronienia. Czarny Bór to miejscowość atrakcyjna, określana jako letniskowa. Zawsze słynęła ze zdrowego powietrza. Do porozrzucanych w iglastym lesie domów prowadzą piaszczyste drogi, jedynie główne drogi wyłożone są asfaltem.
Do Wilna stąd zaledwie dziesięć kilometrów. Nie bez znaczenia jest dobra, ciągle jeszcze tania komunikacja autobusowa. Pociągi tutaj też dojeżdżają, ale niestety dużo rzadziej niż autobusy.
Kiedy tak chodzimy z Alwidą od domu do domu, zaczynam czuć klimat, atmosferę Wielkiego Księstwa Litewskiego. Jest to coś ulotnego, ezoterycznego, trudnego do uchwycenia, jak mgła osiadająca dzisiaj na liściach borówek, czarnych jagód, na delikatnych poduszkach mchu. Pośród sosnowego boru współżyją ludzie różnych nacji i religii – Polacy, Litwini, Białorusini, Ukraińcy. Wydaje się, że żyją, przynajmniej ci w starych domach, jak przed kilkudziesięcioma laty, albo i przed stuleciami. A może Wielkie Księstwo Litewskie oparło się systemom politycznym i tkwi gdzieś głęboko w genach tych leśnych, puszczańskich ludzi? Może wielokulturowe i wielonarodowe Księstwo nie do końca obumarło i przybrało tylko inne wcielenie na tym skrawku ziemi?
Rolę dzwonków przy bramach spełniają psy. Kiedy stoimy trochę dłużej przy furtkach, szczekanie psów powoduje, że niebawem w drzwiach domów pojawiają się właściciele. Początkowo nieufni, ale już po krótkiej rozmowie życzliwi, gotowi pomóc. Kiedy patrzę na staruszków – przykurczonych, pochylonych ku ziemi, nieodparcie myślę – musieliście spotkać gdzieś na swojej drodze Józefa Mackiewicza, może nie wiedzieliście jak się nazywa, może zapomnieliście o nim, przecież tyle lat upłynęło, byliście wtedy dziećmi lub bardzo młodzi.
Wiele godzin krążymy po Czarnym Borze. Przed domem stoją dwie młode kobiety. Przychodzi mi do głowy, że może powinniśmy spytać o Idalię Żyłowską, nieślubną córkę Józefa Mackiewicza, która pozostała na Wileńszczyźnie po wyjeździe ojca i Barbary Toporskiej do Warszawy. Jedna z młodych kobiet zamiera w lekkim skupieniu
- Idalia Żyłowska to była moja nauczycielka chemii. Mojej mamy też. Wiem gdzie mieszkała. Mogę zaprowadzić.
Kobieta porzuca jakąś pracę przy domu. Idziemy znowu wzdłuż głównej szosy prowadzącej do Wilna. Po drodze opowiada o dobrej i skromnej nauczycielce. Życie poświęciła dla przybranego syna. Wzięła go z domu dziecka. Oddała mu całe serce. Odejmowała sobie od ust, aby tylko on miał dobrze. Sama w tym samym, przez wiele lat znoszonym palcie. Ale on, Alwidas, nie szanował matki. Później Idalia Żyłowska wyprowadziła się do Wilna, gdzie zmarła w 2000 r. W ich domu zamieszkała rodzina Rzeszewskich. A i ostatni też z tej rodziny zmarł.
W końcu docieramy do domu Józefa Mackiewicza. Dopiero teraz rozpoznaję, że byliśmy tu już wcześniej, i to bardzo blisko, skręcając na cmentarz sióstr Urszulanek. Uczennica córki Mackiewicza żegna się z nami.
A więc stoimy u bramy domu Józefa Mackiewicza. Tu już żaden pies nie wita szczekaniem. Jest kompletna cisza. Nikt nie wychodzi z domu. O tym, że dom jest opuszczony upewnia nas młoda listonoszka na rowerze. Zachęca ładną polszczyzną do wejścia na podwórko.
Zajdźcie dalej. Tam nikt nie mieszka. Jeszcze niedawno mieszkał w tym domu stary człowiek, ale on zmarł. Później tylko zamknijcie bramkę.
Przed nami typowy dom podwileński. Drewniany, z okiennicami. Z dużą, przeszkloną od frontu werandą. Nad werandą sporej wielkości facjatka ze szklanymi, podwójnymi drzwiami. Drzwi wejściowe do werandy musiały wysłużyć się, bo zostały wstawione nowe, wyróżniające się, bo pomalowane na biało. Może tutaj siadywał pisarz w niedzielne popołudnia i pił herbatę z Barbarą Toporską?
Dach domu pokryty jest eternitem, zapewne pokrycie dachu zmieniono już po wojnie.
Od razu zawraca uwagę zadbane podwórko. Trawa wykoszona. W sadzie na drzewach zwisają dorodne owoce jabłek, gruszek. Na drewnianym wieku studni spoczywa postawione do góry dnem wiadro.
Cały czas odnoszę wrażenie, że ktoś przed chwilą stąd wyszedł i ma niedługo wrócić. Przez kuchenne okno dostrzegam nie sprzątnięte naczynia, kubki, jakiś dzbanek Chciałoby się powiedzieć – panie Józefie, to my, pana czytelnicy, miłośnicy. Zaszliśmy na herbatę, trochę odpocząć po trudach podróży, porozmawiać.
Do odpoczynku zachęca ławka stojąca nieopodal domu od strony ogrodu. W rzęsiście zroszonej trawie przez nocny deszcz napotykam co rusz kupki odchodów dzikich zwierząt, chyba zajęczych, bo inna zwierzyna raczej by nie przedostała się przez ogrodzenie.
Naszą uwagę przykuwa długa drewniana szopa wielodrzwiowa pokryta papą. Zaglądamy do jej pomieszczeń – komórek, które nie są zamknięte na kłódki. W jednej jakieś stare sprzęty, meble - szafka, okrągły stół rozsuwany. Mogły służyć jeszcze pisarzowi i pani Barbarze. Nie wyglądają na wykonane w sowieckiej fabryce. W innej siano, najprawdopodobniej przeznaczone dla królików, których puste klatki stoją przed szopą. Jeszcze w innym pomieszczeniu znajduje się drewutnia, duży pień do rąbania drewna, narzędzia pomocne w wiejskim gospodarstwie.
Wyciągam z szopy stare, na solidnych, metalowych płozach sanki – raczej nie służyły do ciągania dzieci, a do przywożenia zimą drewna z lasu. Choć te główne zapasy drewna na zimę robiono późnym latem lub jesienią – i dzisiaj przed domami w Czarnym Borze zalegają duże pryzmy pociętego drewna na zimę – ale trzeba było nieraz zimą uzupełniać zapasy.
Kiedy już wychodzimy z Alwidą przed dom, zajrzawszy we wszystkie możliwe zakamarki, zatrzymuje się nieopodal stare, czarne auto BMW. Wysiada z niego może czterdziestoletnia kobieta, uczesana starannie i ubrana według wschodniego szyku . Już po jej minie widzę, że będziemy mieli przeprawę. Nasze tłumaczenia o pisarzu jej nie przekonują.
To jest własność prywatna – pokazuje na dom Józefa Mackiewicza – i nie wolno jej fotografować – mówi kategorycznie w języku litewskim – a tym bardziej chodzić tam – dodaje.
Sytuację ratuje osa, którą dostrzegam w jej aucie. Zwracam kobiecie na nią uwagę. Pomagam przegonić natrętnego owada. Mówię żartem - że być może zawdzięcza mi życie - przecież osa mogła ją użądlić w czasie jazdy, a ona mogłaby spowodować wypadek. Kobieta lekko mięknie i spod warstwy nastroszonej, ufryzowanej bizneswomen wyłania się podwileńska gospodyni.
Mieszka tu z mężem w pobliżu, po sąsiedzku, od dwudziestu lat. Nic nie wie o Józefie Mackiewiczu. Słucha uważnie co Alwida opowiada jej po litewsku o pisarzu. Powoli chyba zaczyna się przekonywać, że nie przyjechaliśmy tutaj odzyskiwać żadnego polskiego majątku.
Ta stara grusza, wysoka, która stoi tam – pokazuje na ogród Mackiewicza – daje cień po naszej stronie, my chętnie tam siadamy latem w ciepłe dni i odpoczywamy.
Wyraźnie kobieta chce zatrzeć jakoś niemiłe wrażenie, jakie sprawiła nam przy powitaniu. Więcej nam też opowiada. Ostatnio ten dom i ogród pisarza oglądali jacyś młodzi ludzie z Wilna. Zdecydowali się na kupno. Działki w Czarnym Borze są w cenie.
Kiedy kobieta odjeżdża swoim BMW, myślę czy czasami dom Józefa Mackiewicza nie podzieli losu innych starych domów w Czarnym Borze i na jego miejscu nie wyrośnie wkrótce jakaś willa. Ta myśl zaprząta mi nie tylko drogę na czarnoborski przystanek autobusowy do Wilna.
Czarny Bór
W Czarnym Borze zamieszkał Józef Mackiewicz z żoną Barbarą Toporską w czerwcu 1940 roku, po wkroczeniu Sowietów do Wilna. Dom z sadem, ogrodem kupił pisarz jeszcze przed wojną.
Do września 1939 roku pracował w redakcji wileńskiego „Słowa” – ogólnopolskiego dziennika, którego redaktorem naczelnym, a zarazem wydawcą był o sześć lat starszy brat Stanisław Cat – Mackiewicz. Pisał głównie reportaże z terenu – o prostych ludziach, o ich codziennych kłopotach – o krzywdzie rybaków z Naroczy, o burzeniu cerkiewek prawosławnych, o głupocie i arogancji władzy, o zauroczeniu przyrodą. Docierał do zapomnianych przez Boga wiosek, przysiółków Wileńszczyzny, Nowogródczyzny i Polesia. Brał w obronę każdego człowieka, któremu działa się krzywda, bez względu na jego narodowość, wyznawaną religię.
Później, w okresie litewskich rządów, w latach 1939 – 1940, redagował „Gazetę Codzienną”, pismo ideowo związane z przedwojennymi „krajowcami”, którzy podkreślali wielokulturowość i wielonarodowość Wielkiego Księstwa Litewskiego.. Mackiewicz uważał się za spadkobiercę Księstwa – jego idei, wartości. Redaktorzy „Gazety Codziennej” w numerze z 3 stycznia 1940 roku pisali o sobie: „ Krajowcami nazywamy się nie od dziś i nie od wczoraj. Jesteśmy Polakami, ale mamy swych politycznych przyjaciół wśród Litwinów, Białorusinów, mieliśmy ich wśród Ukraińców. Bo kraj nasz jest długi i szeroki, tak jak kiedyś rozległe ciągnęło się Wielkie Księstwo Litewskie. Poruszamy się dzięki temu myślą i tęsknotą po olbrzymim kraju jak w swojej ojczyźnie. Bo nie ma ziemi, na której rozbrzmiewałby język polski, litewski czy języki ruskie, która byłaby dla nas obcą ziemią”.
Mackiewicz – wyrażający zadowolenie z powodu opuszczenia Wilna przez bollszewików i wkroczenia armii litewskiej – naraził się dużemu odłamowi polskiej opinii publicznej. Posądzenia o kolaborację, zdradę stały się nieodłączną częścią jego życia. Dla „prawdziwych” Polaków był za mało polski, a i Litwini nieufnie traktowali teksty Mackiewicza o Wielkim Księstwie. Ich politykom marzyła się jednolicie narodowa Republika Litewska. Tak już zostało – otrzymywał razy z wielu stron – częstokroć zwalczających się wzajem.
Warto wspomnieć przy okazji, że „Gazeta Codzienna” została zamknięta przez litewską cenzurę jeszcze przed zajęciem Litwy przez Sowietów.
Autor „Drogi donikąd” nie miał złudzeń co do tego czym jest bolszewia. Uważał ją za największe nieszczęście, zło - przede wszystkim z uwagi na zagrożenie wolności człowieka. Już jako osiemnastoletni ochotnik wziął udział w wojnie polsko - bolszewickiej 1920 roku, Istotę komunizmu widział podobnie jak Zygmunt Nowakowski: „Żaden Polak nie może być Niemcem, żaden Polak nie może być Rosjaninem, albowiem te pojęcia wyłączają się wzajemnie, Polak, który staje się Niemcem czy Rosjaninem, przestaje być automatycznie Polakiem. Natomiast...każdy Polak (Anglik, Francuz, Rosjanin itd.) może być bolszewikiem.” Nie widział niebezpieczeństwa sowieckiego w gwałtach kobiet, kradzieżach zegarków, ani w rusyfikacji – bo przecież cesarstwo rosyjskie nie dało rady w rusyfikacji. Niebezpieczeństwo widział w bolszewizacji.
W Czarnym Borze Mackiewicz pracował początkowo jako drwal w Puszczy Rudnickiej. Musiał się nauczyć posługiwać piłą motorową, by nie klinowała się w mokrym, żywicznym drzewie sosnowym. Narzędzie było posłuszne drwalowi, kiedy zostało co jakiś czas przesmarowane naftą. Wstawał o świcie, zabierając ze sobą do pracy zsiadłe mleko, wracał do domu o zachodzie słońca. W ciepłe dni lubił myć się przy studni. Zimna woda orzeźwiała go, pobudzała do życia. Później kupił konia i wynajmował się do wywózki drewna z lasu, ale też różnych innych rzeczy, w zależności od potrzeb – takich ludzi na Wileńszczyźnie nazywano „izwoszczykami”. Wywoził m.in. zimą śnieg z Wilna.
Wielu jego wileńskich kolegów po piórze poszło na współpracę z Sowietami. Kolaboracja wileńska nie miała może tak masowego charakteru jak we Lwowie, ale była niemniej obrzydliwa i haniebna. „Prawda Wileńska” donosiła o sukcesach kolektywizacji, o sprawiedliwości dziejowej wymierzonej polskim panom, o dobrodziejstwie zagarnięcia Rzeczypospolitej przez Sowietów, chwaliła ojca narodów Stalina. Józef Mackiewicz nie znajdował dla takiej postawy żadnego usprawiedliwienia. Nie skrywał pogardy dla swoich byłych kolegów.
Podstawowy i najważniejszy powód, dla którego zamieszkał Mackiewicz w Czarnym Borze był jeden – nie chciał współpracować z Sowietami, nie chciał mieć z nimi nic wspólnego. Uznał, że wybierając ciężką, fizyczną pracę uniknie kolaboracji, w Wilnie zapewne narażałby się na jakieś kompromisy.
W Czarnym Borze może łatwiej też mu było przeżyć aniżeli w Wilnie – w mieście, bo przecież miał ogród, sad; zdobycie drewna na opał na zimę nie było problemem, bo las rósł tuż za płotem. Hodowali również z Barbarą Toporską żywiołę. Ci jednak, którzy znali go bliżej, wiedzieli jak bardzo żyje on problemami publicznymi, społecznymi, jak bardzo jest twórczym, niezależnym człowiekiem, nie mieli wątpliwości, że cierpi w tej puszczańskiej miejscowości. Między Bogiem a prawdą, nie było wówczas żadnego dobrego miejsca dla Mackiewicza na ziemi. Wszędzie znosiłby źle sowiecką okupację swojej ukochanej małej ojczyzny.
W autobiograficznej książce „Droga donikąd” można znaleźć wiele interesujących epizodów z życia w Czarnym Borze. Tutaj poznawał z autopsji system komunistyczny. Obserwował zachowanie sąsiadów, znajomych jak ulegali psychicznemu terrorowi. Jak obezwładniał wszystkich wszechpotężny strach, kłamstwo. W jaki sposób funkcjonariusze NKWD łamali moralne kręgosłupy ludzi. Jak narastające kłopoty materialne, niepewność jutra budziły trwogę ludzi – powodowały uległość, apatię, bierność, brak racjonalnego myślenia.
Mackiewicz głęboko przeżywał dramat społeczności Kresów – nowotwór komunizmu niszczył w sposób bezwzględny, i wcześniej zupełnie nieznany, więzi społeczne, doprowadzał do rozpadu dawnej wspólnoty. W upodleniu, kłamstwie, strachu, wciskających się każdą szczeliną życiową, umierała na jego oczach legenda Wielkiego Księstwa Litewskiego. Niemal nieodłączny w życiu stawał się też alkohol, samogon pędzony z ziemniaków – ludzie pili ze smutku, rzadziej z radości, bywało że z nudów, a też żeby zapić nieczyste sumienie.
To nie terror fizyczny – jak dowodził pisarz – ale terror psychiczny, zatruwanie ludzkich umysłów, były głównymi narzędziami bolszewickich funkcjonariuszy. Diabelski system sprawiał, że człowiek czuł się zaszczutym zwierzęciem, całkowicie poddanym i oddanym sowieckiemu państwu - bezmyślnie i bezwiednie podporządkowującym swój sposób myślenia, działania na jego użytek. Dochodził do przekonania, że jego powinnością jest wywieszenie czerwonej flagi, denuncjacja sąsiada. Chwalił sobie możliwość bycia z rodziną, nawet w skrajnym ubóstwie, bo wiedział, że w każdej chwili może spotkać go jeszcze coś gorszego – więzienie, deportacja.
Mackiewicz co pewien czas zaglądał do Wilna, odwiedzał przede wszystkim dawnych kolegów kawalerzystów z wojny bolszewickiej 1920 roku. Sowiecka okupacja spowodowała, że wilnianie obawiali się na ulicy wyróżniać ubiorem. Nakładali na siebie zniszczone, stare ubrania, kobiety zamiast kapeluszy nosiły chustki, a mężczyźni czapki. Miasto, zdaniem pisarza, przybrało kolor szaro – czerwono – szary.
Józef Mackiewicz z Barbarą Toporską żyli, podobnie jak większość mieszkańców Czarnego Boru, bardzo biednie. Ledwie wiązali koniec z końcem. Trudno było wyżyć z pracy drwala czy furmana. Dodatkowych źródeł dochodu musiał szukać pisarz w ciemne, bezgwiezdne noce w wyprawach handlowych - szmuglerskich. Leżąca w pobliżu Białoruś, została zajęta przez Sowietów we wrześniu 1939 roku, tam system komunistyczny zdążył już dokonać wielkiego spustoszenia w gospodarce. Brakowało niemal wszystkiego. Sowieci posiadali wyjątkową umiejętność – wszystko, czego się dotknęli, ulegało rozkładowi, zniszczeniu. Na Litwie jeszcze wiele rzeczy było dostępnych. Choć NKWD jak mogło, zapobiegało tzw. spekulacji, nie brakowało odważnych aby jeździć na handel i korzystać z różnicy cen oraz tzw. niedoborów i wywozić na Białoruś buty, cukier, pilniki do pił, bibułkę do tytoniu, proszki od bólu głowy, sacharynę.
Czynnej działalności antypaństwowej, skierowanej przeciwko Sowietom Mackiewicz w Czarnym Borze nie prowadził. Niemniej, nie uniknął zatrzymania przez NKWD. Po trwającym 48 godzin śledztwie w wileńskiej siedzibie NKWD został zmuszony przed wypuszczeniem na „wolność” do podpisania zobowiązania, że „pod groźbą kary za zdradę tajemnicy państwowej nie wyjawi nikomu faktu aresztowania oraz przebiegu śledztwa”. Dokładną relację zdał jednak, jak twierdzi, pierwszemu napotkanemu na ulicy znajomemu. Opis śledztwa zamieścił później Mackiewicz w artykule „Moja dyskusja z NKWD” zamieszczonym latem 1944 r. w gadzinówce niemieckiej „Goniec Codzienny”. Opis ten znalazł się także w powieści „Droga donikąd”. W czasie śledztwa nie postawiono Mackiewiczowi żadnych konkretnych zarzutów - oficerowi NKWD prowadzącemu śledztwo chodziło najprawdopodobniej o skłonienie byłego dziennikarza „Słowa” do współpracy z bolszewicką prasą.
Jaką degrengoladę czynił w ludzkich umysłach „nowy ustrój”, świetnie obrazuje opowieść o pierwszomajowym komunistycznym święcie pomieszczona w „Drodze donikąd”. Mimo, iż nie było żadnego odgórnego prikazu, w całej osadzie na domach pojawiły się czerwone flagi. Ludzie „spontanicznie” powywieszali je, ponieważ nauczyli się wyczuwać intencje bolszewickiej władzy. A „niepewny politycznie” były urzędnik dyrekcji kolei w Wilnie, przez Sowietów wyrzucony z pracy, w swej nadgorliwości poszedł nawet dalej od sąsiadów – na domu wywiesił dwie czerwone płachty, a kiedy uznał, że są mało widoczne od drogi, wywiesił jeszcze trzecią na chlewie. Zapewne uznał, iż w ten sposób zdoła pozyskać łaskawość bolszewickich notabli. Jedną z nielicznych osób, która nie wywiesiła flagi przed domem, był Paweł – główny bohater powieści, możemy się domyślać – alter ego Mackiewicza. Pod wieczór przyszedł do Pawła sąsiad Dawidowski i powołując się na sąsiedzką życzliwość, troskę, starszy wiek, prosił go dobrotliwie o wywieszenie flagi. A kiedy Paweł nie spełnił jego prośby, wrócił do domu strasznie rozgoryczony. Wkrótce, w czerwcu 1941 roku, nastąpiły masowe deportacje, aresztowania – nie uniknęła ich ani rodzina byłego urzędnika dyrekcji kolei, ani staruszkowie Dawidowscy. Wraz z innymi mieszkańcami Czarnego Boru zapełnili sowieckie ciężarówki, a później bydlęce wagony w Wilnie podążające na wschód.
Paweł był osamotniony w tym co myślał o bolszewickim systemie. Znajomi we wsi częstokroć bali się nawet słuchać jego politycznych opinii. Woleli tworzyć iluzje, zagłuszać sumienie. Paweł, chroniąc Martę i siebie przed wywózką, wybrał „drogę donikąd”. Tylko droga donikąd była wtedy jedynie sensowną drogą - choć brzmi to jak kompletny absurd.
W czerwcu 1941 roku hitlerowcy zajęli Wilno. Józef Mackiewicz postanowił odreagować czas bolszewickiej okupacji, dać świadectwo prawdzie - w wileńskim „Gońcu Codziennym”, gazecie polskojęzycznej wydawanej przez Niemców zamieścił cztery antysowieckie artykuły. Fakt publikacji w niemieckiej gadzinówce wcale nie znaczył, iż był zwolennikiem hitlerowskich Niemiec. Nigdy, nawet jednym zdaniem, jednym słowem nie pochwalił nazizmu, hitleryzmu. Po październiku 1941 roku zerwał zresztą kontakty z redakcją „Gońca”.
Oskarżenia agentów komunistycznych działających w środowisku BiP AK i konspiracji wileńskiej doprowadziły do wydania w końcu 1942 r. przez podziemny Sąd Specjalny AK wyroku śmierci na Mackiewicza. Żołnierze wileńskiej AK odmówili wykonania wyroku; wyrok został zawieszony przez Komendanta Okręgu pułkownika „Wilka” Aleksandra Krzyżanowskiego. „Wilk” dostrzegł, iż za oskarżeniami stoją osoby o poglądach lewicowych, że w grę wchodzą osobiste animozje.
Znamienne zresztą: za kolaborantów, zdrajców narodu polskiego nie uznano dziennikarzy, którzy na łamach „Wileńskiej Prawdy”, „Czerwonego Sztandaru” chwalili sowiecki ustrój, głosili peany na cześć wielkiego Stalina grabiącego połowę terytorium Rzeczypospolitej.
W maju 1943 r. na prośbę Niemców i za zgodą wileńskiego Okręgu AK Mackiewicz pojechał do Katynia. Udział w ekshumacji grobów polskich żołnierzy był niewątpliwie największym wstrząsem, jakiego doznał pisarz w swoim życiu. Wśród nazwisk zamordowanych odnalazł także nazwiska wileńskich kolegów.
„(...) Poszliśmy ścieżką usianą wydobytymi już rzędami trupów i tam, za grubą sosną, za wałem świeżo wykopanego piasku, spojrzałem w dół. Straszne. Jeden, dwa, trzy trupy ludzkie robią już ciężkie i przygniatające wrażenie. Proszę sobie wyobrazić ich tysiące, tysiące, i wszystkie w mundurach oficerów polskich...Kwiat inteligencji, rycerstwo Narodu! (...) Potrząsnąłem głową i patrzyłem. Przede mną rozwarty dół, a w jego czeluści, warstwami, ciasno, jak sardynki w pudełku trupy. Mundury, płaszcze, mundury polskie, pasy, guziki, buty, zwichrzone włosy na czaszkach, usta poniektórych otwarte. Właśnie przestał mżyć deszczyk i blady promień słońca jął się przepychać poprzez koronę sosny. (...) Straszne. Ręce i nogi nawzajem splecione, wszystko uciśnięte jak walcem. Poszarzałe, martwe, szereg za szeregiem, setka za setką, niewinni, bezbronni żołnierze. Krzyż Virtuti Militari widać na samym przedzie. (...) Nie rozpoznać w tej lepkiej masie indywidualnych kształtów. Właśnie: masa, słowo tak ulubione w Sowietach.”
Po powrocie do Czarnego Boru, do Wilna Mackiewicz udzielił wywiadu „Gońcowi Codziennemu”, w którym oskarżył Sowietów o jedną z największych zbrodni ludzkości.
Wiosną 1944 roku, kiedy do Wilna zbliżała się armia sowiecka, Mackiewicz z żoną zdecydowali się wyjechać do Warszawy. Przekonali się już wkrótce, że mieszkańcy stolicy nie mają kompletnie pojęcia o zagrożeniu jakie nadciąga ze wschodu – bolszewickiej okupacji. W Warszawie Mackiewicz z Toporską wydali trzy numery czasopisma „Alarm”, ostrzegając przed czerwoną zarazą. Z Warszawy dotarli do Krakowa. Tutaj też, w broszurze wydanej jesienią 1944 r. pt. „Optymizm nie zastąpi nam Polski” przestrzegali: „Bolszewicy wkraczają do nas w postaci „Polski Demokratycznej” z biało-czerwonym sztandarem i „Jeszcze Polska nie zginęła”, graną przez sowieckie orkiestry wojskowe. Na pewno każą nam po kościołach śpiewać „Te Deum”, i gorzej jest, że je śpiewać będziemy. Ich pierwszym zarządzeniem będzie otwarcie najliczniejszych szkół polskich, gimnazjów, uniwersytetów, teatrów, kin, urzędów, akademii, wystaw, stowarzyszeń. Wypuszczą moc gazet, z których co druga będzie nosiła nazwę „Prawdy”, a których treść zawierać będzie zakłamanie o jakim pojęcia dotychczas nie mieliśmy. Drukować będą książki, zawierające płynną truciznę moralną. Zmobilizują wszystkie środki oddziaływania na psychosferę narodu naszego, aby od środka rozsadzić jego spoistość i w najkrótszym czasie przeistoczyć go z narodu polskiego w — „naród sowiecki”.
18 stycznia 1945 r., kiedy już do Krakowa wchodzili pierwsi bolszewicy, Mackiewiczowie pakowali swoje skromne walizki i opuszczali na zawsze Polskę. Józef Mackiewicz zabierał też w drogę ze sobą brzemię kolaboranta i zdrajcy, bo odważył się powiedzieć na cały świat o katyńskiej zbrodni Sowietów, bo przenicował na wylot bolszewickie zamiary wobec wolnego świata, bo prawdę uznał za najwyższą wartość
Dariusz Jarosiński
Skomentuj
Komentuj jako gość