Moja ulubiona sąsiadka zainstalowała na chałupie flagi. Aż trzy. Nigdy ich tyle nie było, nawet przy okazji najdonioślejszych świąt państwowych. Dwie z nich to nasze, narodowe, prasłowiańskie. Trzecia - unijna. Nie mam absolutnej pewności, ale oflagowanie zapewne związane jest z wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego dot. (częściowej) niezgodności prawa polskiego z prawem Unii Europejskiej. Jeszcze chwila, a zacznie się budowanie barykad i konspiracyjne gromadzenie broni. W końcu zbliża się listopad, pora dla Polaków niebezpieczna. Ja też zaczynam czuć zew krwi.
Przyznaję bowiem rację tym wszystkim, którzy twierdzą, że nasza władza brzydko się bawi. Nie trzeba przecież być od razu jakimś opętanym entuzjastą Unii, żeby być jej fundamentalnym zwolennikiem. Niezależnie od irytującej często codzienności, fakt pozostaje faktem: akces RP do struktur UE to najważniejsze wydarzenie z dziejów państwowości polskiej XXI wieku. Jego ocena generalna też nie powinna budzić wątpliwości. Każdemu, kto ma tu jakieś obiekcje proponuję proste ćwiczenie intelektualne. Należałoby mianowicie wyobrazić sobie, jak byśmy wyglądali, gdybyśmy do Unii nie weszli.
Nie budzi też żadnych wątpliwości rzeczywisty sens orzeczenia Trybunału. Spokojnie można tu odrzucić cały ten pseudoprawniczy bełkot - sprawa jest polityczna i tylko polityczna. Polskie władze wysłały w świat coś, co miało być jasną deklaracją (Bóg jeden wie czego - niepodległości?), a jest jedynie gestem durnowatej krnąbrności. Fakt, że nasi narodowi, prasłowiańscy prawnicy uprawiają czystą politykę w imię apolityczności. Ale przecież z tego nie musi wynikać dla naszych, narodowych, prasłowiańskich polityków konieczność demolowania rudymentów ustrojowych dla celów bieżącej hochsztaplerki partyjnej. Politycy stanowczo powinni tu być mądrzejsi od prawników. A oto przecież nietrudno.
Infantylny upór uprawiania polityki koniecznie metodami nieskutecznymi to jedno, tradycja wywoływania nieistniejących kłopotów, to drugie. Patetyczne opluwanie unijnych traktatów w żaden w sposób nie wzmocni pozycji Polski na tzw. arenie międzynarodowej. Co gorsza, przyczyni się do osłabienia samej UE, a z tego ciszyć się mogą wyłącznie Ruscy. Wszystko to dzieje się w sytuacji, kiedy akurat wyjątkowo przydałoby się nam jednolite poparcie zjednoczonego Zachodu. Napór na wschodnią granicę, podsyłanie Polsce azjatyckich migrantów, to na razie - mimo wszystko - drobiazg, detal o wymiarach raczej medialnych niż realny kłopot. Ale już za chwilę może okazać się początkiem jakiejś grubszej akcji destabilizacyjnej. A wtedy lepiej byłoby mieć opinię kraju bezapelacyjnie zachodniego, unijnego, a nie kłopotliwego bachora, którego należy się pozbyć przy najbliżej okazji.
Kolega Melchiora
Skomentuj
Komentuj jako gość