Brać lekarska ma tą przypadłość, że uwielbia opowiadać dyrdymały o "misji". Czyni to od lat z zapałem godnym lepszej sprawy, i chociaż takie same banialuki opowiadają nauczyciele, górnicy, prawnicy, piłkarze, dziennikarze, politycy (etc.), to lekarze są od tamtych o całe niebo skuteczniejsi.
Po prostu dlatego, że uprawiany przez "doktorów" szantaż etyczny musi dotyczyć każdego, bo nie ma człowieka, który nie byłby dziś albo nie znalazłby się w przyszłości na łasce (a bardzo często - niełasce) personelu służby zdrowia. I jest to łaska/niełaska o skutkach dla każdego z nas zupełnie fundamentalnych. Zestrachany obywatel na wszelki więc wypadek poprze (moralnie) każde lekarskie "mnie się należy", nawet nie próbując dopuścić do siebie prostej konkluzji, że jak się gada o "misji", to nie można gadać o kasie. Albo - albo, robaczki wy moje.
Doktorstwo trwa w świętym przekonaniu, że samo ukończenie studiów czyni z członków branży istoty pozaziemskie; już tylko zdanie egzaminów uprawnia jakoby medyków do "godnego życia" (rozumianego, doprawdy, nieskromnie), każda odmienna opinia jest tęgą obelgą, atakiem na godność, objawem tępoty. Co najmniej.
Mniejsza, że rozdęta obłuda nie pozwala niegłupim przecież na ogół ludziom dostrzec całej tzw. drugiej strony. Np. tego, że gros kosztów "darmowych" studiów medycznych ponosi ogół, tj. my wszyscy, a nie student, tyle mający do powiedzenia na temat tego, ile to mu się za goły fakt studiowania należy - wszystko w imię "misji" (nie jest to zabawa tania - drożej niż wykształcenie medyka wychodzi jedynie kształcenie specjalistów wojskowych); koszmarnej - w wielu przypadkach - jakości świadczonych usług; stosunku do pacjentów, jako żywo przypominającego układy pańszczyźniane; absolutnej zawodowej bezkarności ludzi w kitlach itp. itd.
Gorzej, że opowiadanie banialuków o "misji" skutecznie likwiduje możliwość realnej naprawy sytuacji, bo nikt nie wątpi, że jest ona chora. Obłuda polityków ani trochę nie ustępuje obłudzie medyków. Złote góry obiecywane z roku na rok (zwłaszcza w okresach przedwyborczych); wiecznie nierealizowane plany i projekty reformy; kłamstwa i próby zastraszania środowiska (a także zwyczajne okradanie "białego personelu"); montaż absurdalnego, pochłaniającego gigantyczne środki aparatu administracji medycznej - lista przewin władzy wobec lekarzy jest doprawdy długa.
Żadna ze stron nie ma interesu w postawieniu sporu na nogi. Byłaby nim chociażby dyskusja o zakończeniu "bezpłatnych studiów" medycznych. Byłaby nim decyzja, że płaca zależy od jakości wykonywanej pracy, a nie posiadania dyplomu; byłaby nim decyzja o indywidualnych kontach ubezpieczeniowych łączących bezpośrednio pacjenta i lekarza; byłaby nim decyzja o wyeliminowaniu NFZ jako hurtownika medycznych usług.
Czas zarazy przyniósł medykom nieoczekiwane wsparcie w ich bojach z aparatem polityczno-państwowym. Fala ciepłych uczuć, serdeczności, deklaracji wsparcia to oznaki rosnącego poparcia społecznego, a te da się przełożyć na argumenty w toczącej się batalii z politykami.
Świeża sprawa administracyjnych nakazów - skierowań personelu medycznego może wszystko to zepsuć. Mniej więcej połowa lekarzy, pielęgniarek (itp.) zignorowała owe niewygodne wezwania. Tym samym okazało się, że ludzie służby zdrowia nie różnią się aż tak bardzo od reszty Polaków, lawirujących na potęgę, kiedy idzie o interes własny. Nie mam o to żalu, nie żywię żadnych pretensji, proszę tylko, aby walki o życiowe, zrozumiałe interesy nie pokrywać histerycznym chrzanieniem o "misji".
Uprzedzam też państwa doktorstwa, że rejterada z frontu (tj. sabotowanie ww. administracyjnych skierowań) zostanie doskonale wykorzystana przez polityków do odwrócenia ww. trendów społecznej sympatii. Oni też chcą mieć "argumenty w toczącej się batalii".
Kolega Melchiora
Skomentuj
Komentuj jako gość