Turystyka masowa została wymyślona przez złe siły, powodowane jedną, zasadniczą myślą przewodnią: udowodnić ludziom, że siedzenie w domu jest o całe niebo lepszym sposobem na spędzanie wolnego czasu, niż szwendanie się po obcych, odległych miejscach. Przymus dobrego samopoczucia w otoczeniu tłumu nieznanych osobników, rozpaczliwie poszukujących tzw. niezapomnianych doznań, jest katorgą dla ciała i duszy. Kwintesencją otchłani urlopowych nieszczęść jest plaża jako taka, a plaża bałtycka w szczególności.
Już tłum sam w sobie stanowi zaprzeczenie odpoczynku, bo chyba tylko zwyrodnialcy dobrze się czują w piekle uwitym z przypadkowych szturchnięć, panoramy nieapetycznych negliży, nieprzerwanych słowotoków kwiecistych matron, harmidru nieletnich, pijackich ryków, chełpliwych zawodzeń wiecznie pobudzonych nastolatków.
Jest faktem, że my, Polacy, z roku na rok, co raz to i bardziej jesteśmy turystycznie wyzwoleni. Jest to rewers procesu uwalniania narodowej dumy. Już nie jesteśmy pariasem świata, pozbyliśmy się kompleksów, przynajmniej tych najpospolitszych. Polak na wczasach, Polak po opuszczeniu domowych kątów, to już nie jest szara mycha gapiąca się z otwartą buzią na międzynarodowe towarzystwo, na kolorowe witryny. My już to u siebie mamy, przywykliśmy. Nikt już nie ślini Murzyna, żeby sprawdzić, czy się zmyje. Dziś Polak na wyjeździe to panisko, często głośne, wulgarne. Istny pan świata.
Plaża na Stogach, w Jelitkowie, w Brzeźnie, Sopotach. Jest świetny, jak zawsze w Polsce, piasek, jest morze. Piekarnik słońca, bezdech, bo ani zawieje. I zawsze w pobliżu znajdzie się jakiś wyzwolony pan Karol, wieloryb ugniatający niemiłosiernie polską ziemię, zaprawiony aż po czub podgolonej łepetyny pomimo przedpołudniowej pory. Ani na chwilę nie milknie, wywrzaskując w przestworza obleśne, zdarte kawały albo - dla odmiany - refreny popeliniarskich przebojów z ubiegłych sezonów. Po dwóch kwadransach mamy dość, uciekamy. Ale nie bardzo jest dokąd, bo jeśli trafia się obszar bez kolejnej mutacji pana Karola, to już na pewno będzie tam ekipa ze sprzętem grającym, obowiązkowo ustawionym na full. I znowu: "te oczy zielone..."
Na zacienionej ścieżce ciągnącej wzdłuż wydm prawdziwa "Europa": czysto, schludnie, plastikowe toi - toi'e co parę kroków, natłok stoisk ze wszystkim, bary, barki, restauracje. Doceni to tylko ktoś, kto pamięta Wybrzeże sprzed dwóch i więcej dekad, kiedy za butelką piwa, porcją frytek, stało się w długaśnych kolejkach, a sikało wśród zieleni wydm, w strefie chronionej, bo i nie było gdzie. Na plażowym deptaku królują faceci z potężnymi brzuszyskami, obnoszonymi z hetmańską dumą. Brudna opalenizna, zwisające niedbale porcięta, piwsko w łapie, obowiązkowe tatuaże. I wrzask, jako jedyna metoda komunikacji werbalnej. Im fajniej, tym głośniej; im głośniej, tym fajniej.
Ok, są i plusy. Jeden można postawić chociażby w rubryce agresja. Nie ma jej, nie dostrzegłem chuligaństwa. Może po prostu mieliśmy szczęście, ale to chyba raczej cecha konstytutywna takich zgromadzeń. Bezmyślność, kretyńska szpanerka, dziadowaty luz, coraz gorsza moda ubraniowo - fryzjerska, hałaśliwość - tak. Ale nie agresja.
Polak, oczywiście, potrafi być agresywny. Agresja przechodzi mu łatwo i szybko, jest to jednak agresja odmienna od tej dawnej, odziedziczonej po komunie. Polak komunistyczny i postkomunistyczny to Polak wściekły, odreagowujący na innych wszelakie niedobory świata, bo też był to świat braku, walki o wszystko. Dziś to jest agresja człowieka dumnego, zmuszonego do obrony wciąż naruszanej godności osobistej. Każdy pan Karol, każda pani Helena to u nas hrabięta honoris causa, nieustannie dopingowane okolicznościami do upominania postronnych - maluczkich. Przypominanie otoczeniu o boskiej naturze Polaka - władcy wszech rzeczy (staropolskiej: pan nie wie, kim ja jestem !) nie wynika z mesjanistycznych ciągotek narodu polskiego, ma charakter wybitnie indywidualny. Polacy już nie uważają się za wybrańców Boga, ale za takich uważa się każda pojedyncza pani Helena i pan Karol.
Państwu się bowiem należy, Państwo jest wszędzie u siebie. Państwo potrafi być serdeczne, wylewne, czuło - opiekuńcze oraz wspaniałomyślne. Ale tylko do czasu, kiedy wynika to z pozycji Państwa Karolostwa jako wielkodusznych szafarzy łask. Dobroczyńców ofiarowujących niedbale ułomek własnej wspaniałości. Będąc przy podobnym usposobieniu, hrabiostwo wielkopańsko przepuści cię w kolejce do kibla, ustąpi miejsca na drodze, ba ! postawi piwo w przyplażowej budzie. Jednak najdelikatniej podana sugestia, że zwaliste cielsko hrabiego winno cośkolwiek ustąpić bliźniemu, odbierane automatycznie jest jako atomowy atak na podstawy bytu, niezachwianą ideę boskości. Zniewagę, która wymaga krwawego odwetu.
I odwet następuje.
Kolega Melchiora
Skomentuj
Komentuj jako gość