Morderstwo (morderstwo, nie: zabójstwo !) prezydenta Gdańska uruchomiło proces, którego przebieg - niestety - łatwo da się przewidzieć. Nasi politycy dawno już bowiem nabrali wprawy w wykorzystywaniu ludzkich nieszczęść dla własnych, z reguły niecnych celów. W tym przypadku jednym z nich jest skonstruowanie kagańca, czyli narzędzia uniemożliwiającego normalne posługiwanie się narządem mowy - pozostawiając chwilowo na boku ponętną (dla rządzących) procedurę cenzorską ("mowa nienawiści") - warto przyjrzeć się początkom nowej fali zamachu na internetowe swobody.
U jej podstawy leżą szczytne jakoby idee, a można spodziewać się, że przeciwnicy trendu powołają się na idee nie mniej szczytne. To również łatwo przewidzieć, bo w gruncie rzeczy temat jest stary jak Sieć i nie wychodzi poza kilka punktów bazowych. Nie może być inaczej, zawsze bowiem chodzi o to samo, tj. kwestie wolności i bezpieczeństwa, rozstrzygnięcie zagadnienia przewagi jednej z tych wartości nad drugą.
Szczególnie drażliwą jest tutaj sprawa anonimowości w Internecie. Słusznie wskazuje się, że właśnie jej zagwarantowanie stanowi fundament wolności wypowiedzi, przepływu informacji i ekspresji osobistej. Rzecz w tym, że ta sama anonimowość jest źródłem czynów niegodnych, szkodliwych, przestępczych (nie tylko hejtu przecież). Dlatego właśnie rzecznicy nowych (potencjalnych) regulacji prawnych argumentują, że wykluczenie anonimowości musiałoby uzdrowić sytuację, przy czym przewidziany mechanizm mógłby być stosunkowo prosty: wymuszone profilowanie użytkownika czyniłoby go identyfikowalnym dla każdego, kto tylko by tego chciał.
Pomysł wygląda na zasadny, a nawet bardzo demokratyczny. Anonimowość w Sieci jest w dużej mierze mitem. Dzisiaj (i zawsze) rozszyfrowanie użytkownika stanowi w zasadzie wyłącznie kwestię posiadanych środków lub umiejętności. Sam byłem świadkiem sytuacji, kiedy nasza lokalna policja w krótkiej chwili ustaliła precyzyjnie tożsamość hejtera, uważającego się za nieuchwytnego. Nie należy łudzić się, że jedynie pozostające w jako takim reżimie prawnym instytucje państwowe posiadają podobne możliwości. Ich upowszechnienie zrównałoby obywateli w dostępie do informacji, usuwając jednocześnie całą obfitość zagrożeń, manipulacji, nadużyć. Teoretycznie.
Wolnościowcy (w tym buntownicy spod znaku Ad Acta) mają jednak swoje racje. Nie są one błahe, wydaje się, że nie zawsze używają ich uczciwie. Np. odwoływanie się do liberalizmu jest głębokim nadużyciem. Wolność bez odpowiedzialności jest zaledwie libertarianizmem (jeżeli już nie czystym chciejstwem), a pierwsze do drugiego ma się tak jak prostota do prostactwa. Zwalczanie prawnych regulacji zachowań w Sieci za pomocą argumentu "BO NIE!" jest właśnie prostactwem: jeżeli dręczenie kota domaga się co najmniej potępienia, to domagają się go tym bardziej wymyślne świntuszenie, obsceniczne wyzwiska, lub nawoływanie do ukamienowania wymienionych z imienia i nazwiska postaci. Warto chyba wiedzieć, że ów "gość69" albo "lolaDren" mieszkają piętro wyżej.
W tym wszystkim więcej sympatii czuję jednak do obrońców internetowych swobód niż do krasomówczych regulatorów. Pomijając osobników o brudnych rękach, myślach i intencjach, przyznaję rację smarkaterii, która od czasu do czasu ma ochotę podręczyć kota. Jeżeli zapala im się czerwona lampka przy każdej próbie montowania znaków zakazu, to przyznaję, że mi również. Nie dzieje się tak bez powodu.
Cenckiewicz, Zyzak, Domosławski, Graczyk to nazwiska ludzi, którzy stracili posady tylko dlatego, że napisali książkę. Ludzi o nazwiskach znanych lub przynajmniej nagłośnionych, a istnieje przecież nadto sporo mało znanych casusów karania w majestacie prawa osób, mających czelność upubliczniać informacje niewygodne ludziom władzy.
Wszystko to w III Rzeczpospolitej, państwie demokratycznym, gdzie oficjalna teza historiozoficzna nakazuje dumę z powodu ciężko wywalczonych praw obywatelskich. Fakt, że sprawcami wymierzenia kary za słowo we wszystkich ww. głośnych przypadkach były środowiska z bliżej nieznanego powodu uważane w Polsce za "oświecone" tylko pogarsza sprawę. Nie ma bowiem żadnej - prawnej, instytucjonalnej, etycznej - gwarancji, że raz uruchomiona maszyna regulacyjna w ogóle się zatrzyma. Sprzeciw wobec obostrzeniom w zakresie wyrażania poglądów jest wyrazem głębokiej nieufności do aparatu państwowego. Nieufności dotyczącej intencji, bo dziś już chyba nikt nie wierzy, że deklaracje oficjalne mają jakikolwiek związek z faktycznie zamierzonym celem.
Na dziś nieuczestniczenie pozostaje jedyną skuteczną metodą samoobrony przed bagnem produkowanym przez i w mediach elektronicznych. Postawa niełatwa i zaledwie defensywna. Wolę ją jednak niż komplet smyczy i kagańca, który nasi władcy już dziergają - na mój koszt i w moim imieniu.
Mariusz Korejwo
Ad Vocem
Jak słusznie Mariuszu zauważyłeś, nikt tak naprawdę dla policji nie jest w sieci anonimowy. Przekonali się o tym hejterzy, którzy po zabójstwie Pawła Adamowicza wyrażali w sieci radość z tego powodu, czy grozili innym prezydentom miast. Policja wkrótce po wpisie wyciągała ich zza klawiatury.
Problem jest dużo poważniejszy, bo związany z manipulowaniem opinią publiczną przez służby posługujące się farmami trolli. Co potrafią, pokazała rzeź społeczności Rohingya w Birmie. Facebook został użyty do podżegania do przemocy i nienawiści wobec mniejszości muzułmańskiej. Około 700 000 członków Rohingya uciekło z kraju po rozprawie wojskowej i przemocy etnicznej.
Służby i wywiady wywołują i podsycają konflikty wewnątrz różnych państw, takie działania podejmowała Rosja wobec USA w czasie kampanii prezydenckiej. Zapewne cyberwojna wymierzona jest także w Polskę i polskie społeczeństwo. Jej orężem stały się fake newsy.
Ten stan rzeczy może zostać wykorzystany przez władze do zamykania krytycznych wobec niej portali z powołaniem się na paragraf o „mowie nienawiści” i ja w tym upatruję zagrożenie. Jestem w stanie wyobrazić sobie zablokowanie takiego portalu jak nasz decyzją miejscowego barona władzy, którego politykę krytykujemy. Mieliśmy tego przedsmak po śmierci Pawła Adamowicza, gdy anonimowi „goście” oskarżali nas o „mowę nienawiści” i wzywali do przepraszania. A o tym, co jest a co nie jest tą „mową” będzie decydował lokalny sekretarz rządzącej partii.
Adam Socha
Skomentuj
Komentuj jako gość