Nie jest prawdą, że pisowski rząd nie prowadzi polityki realnej, a jedynie populistyczno - pijarowską. Nie jest również prawdą, że w tej pierwszej nie ma sukcesów: ma i to spore.
Abramsy sunące przez Polskę na kolejowych lawetach, koncepcja uczynienia ze świnoujskiego gazoportu czegoś na kształt kompleksowego magazynu zaopatrzeniowego dla połowy kontynentu, czy nabierająca międzynarodowego rozmachu kampania przeciw niemiecko - rosyjskiej rurze (Nordstream 2) stanowią przykłady rzetelnie pomyślanej polityki propaństwowej; co najważniejsze - przykłady działań mających szanse faktycznie zafunkcjonować.
Gorzej, że równie realna, w sensie nieodwracalności skutków, jest nieobliczalna (chociaż policzalna) wewnętrzna polityka coraz bardziej nieokiełznanego rozdawnictwa. Sukces programu 500+ wywołał w partii rządzącej gejzery samozachwytu a wobec kompletnego braku pomysłu na rządzenie, sprawił, że formuła rozdawnicza rozpleniła się jak wszy w hotelu robotniczym.
Nie licząc wielkopańskich ochów, że oto chamstwo ugniata niedomytym ciałem nadbałtyckie piaski, znikąd nie widać jakiejś bardziej stanowczej krytyki procederu. Politycy antypisowscy (w Polsce polityk albo jest pisowcem albo jest antypisowcem, innych nie ma) szybko przyswoili wist gratisów i jeżeli opozycja czymkolwiek dzisiaj różni się od PiS, to chyba jedynie skalą rozdawniczych obietnic.
W samym Kaczystanie również brakuje refleksji, że - po pierwsze - ww. "sukces" jest wyłącznie sukcesem politycznym (uzasadniające program ożywienie demograficzne jakoś się nie ziściło); po drugie - łatwo okazać się może sukcesem zaledwie jednorazowym. Już cesarze rzymscy, również szeroko stosujący rozdawnictwo, przekonali się, że nie liczą się te wszystkie lata, kiedy ludzie gratisy otrzymywali. Liczy się jedynie ten jeden raz, kiedy ich nie otrzymali.
Niestety, z okolic zaludnionych przez profesjonalistów też nie słychać głosów rozsądku. Ekonomiści albo bredzą o "transferze socjalnym" albo rozwodzą się nad "ekonomicznymi skutkami polityki socjalnej". Każdy z owych ideogramów - wraz z resztą niezwykle plastycznej nowomowy - oznacza po prostu zabór mienia dokonywany na posiadaczach w celu przekazania go w łapki nieposiadających.
Dramat polega na tym, że w szlachetnych duszach i nad wyraz słusznych umysłach nie mieści się informacja, że pomiędzy cienką grupą bankierów - cinkciarzy, korpo - cwaniaków i innych naciągaczy (których należy złupić) a poszkodowaną sferą życiowych niedojdów ("wykluczonych społecznie"), których należy doposażyć, znajduje się cała reszta Polaków.
Tych, którzy zaciskając zęby, po prostu pracują nas siebie, na swoje domy, na swoje dzieci. To właśnie oni bulą za każde coś-tam+, to właśnie oni stają się frajerami - również we własnych oczach - bo zanim wydadzą złotówkę, muszą ją najpierw zarobić, a i tak większą jej część oddadzą owemu "somsiadowi", co to spędza życie leżąc wentylem do sufitu.
Niezależnie od tego, ile jeszcze padnie słów w obronie rozdawania pieniędzy, niezależnie od tego jak mądrze brzmieć będą uzasadnienia, nic, kompletnie nic, nie zmieni prawideł fizyki, biologii, ekonomii.
Gratisów się nie ceni. Komuna już to przerabiała: mienie społeczne było śmietnikiem, obiektem szabru, wszystkim tylko nie wartością. Darmocha wyprodukuje co najwyżej kolejne rzesze przekonanych, że im "się należy" oraz "oni mają mi dać". Nie ma szans, aby cokolwiek dobrego z tego wynikło.
Puenta może być tylko jedna: daj Boże, aby składane masowo obietnice przedwyborcze okazały się po raz kolejny typowym politycznym pustosłowiem.
Kolega Melchiora
Skomentuj
Komentuj jako gość