W gruncie rzeczy, pośród tez generalizujących, nie istnieje lepszy opis mechanizmu tworzenia i funkcjonowania władzy niż ten, który stworzył George Orwell. Według angielskiego pisarza rządzące tą sferą aktywności ludzkiej zasady pozostają nieodmienne, jeżeli już nie od zarania dziejów, to na pewno od czasów rewolucji francuskiej (excuse-moi: Wielkiej Rewolucji Francuskiej). Zasady owe stanowią, że społeczeństwa są jedynie bezwładnymi masami zarządzanymi w dość dowolny sposób przez klasę panującą, to jest cieniutką warstwę społeczną, zaludnioną przez grono o nieskończenie mniejszej liczebności niż zarządzany przez nie ogół. Jednocześnie członkowie klasy panującej zawsze pozostają nieodłączną częścią wymienionego ogółu.
Klasa panująca nie jest tworem homogenicznym; rzadko też bywa stabilna wewnętrznie. Przeciwnie, składając się z mniej lub bardziej przedsiębiorczych/ambitnych jednostek, znajduje się w stanie permanentnego ruchu. Zgodnie bowiem ze starym prawidłem, że polityka jest zajęciem kolektywnym, jednostki wiedzione indywidualnymi interesami łączą się w grupy, koterie, koalicje. Formacje te jednak również nie są stabilne, wykluczają to nieustanne (a przynajmniej zawsze możliwe) transfery personalne. Lojalność rozumiana po ludzku jako wierność raz podjętemu wyborowi, w zasadzie nie ma tu zastosowania. Premiowana jest skuteczność działania, czyli trafna, bo w porę dokonana „zmiana barw”. Wszak politycy, zwłaszcza politycy, zawsze stawali przed iście szatańskim wyborem: dochować wierności postulowanym wartościom (i wypaść z gry), czy łamać słowo, sumienie oraz prawo w imię zachowania (jakże często jedynie domniemanej) możliwości działania.
Istotniejsza jednak pozostaje inna z reguł obowiązujących wewnątrz klasy panującej. Decyduje ona o trwałym, bardzo często wprost mechanicznym jej podziale na dwie podstawowe części: grupę aktualnie rządzącą oraz całą resztę, która rządzić dopiero chce, ale póki co znajduje się w opozycji. Dychotomia ta wyklucza postawy pośrednie, nie można należeć do żadnej z grup tylko troszeczkę. Nie ma tu żadnego znaczenia własny, osobisty pogląd na przyjętą postawę; ulokowanie członka klasy panującej w jednej z dwóch rywalizujących grup nie zależy od niego, ale od tego jak jest postrzegany.
Zamiana miejsc pomiędzy grupami klasy panującej nie narusza w niczym jej zasadniczej struktury wewnętrznej: po chwilowym zamieszaniu zawsze towarzyszącemu przekazaniu władzy, układ powraca do stanu wyjściowego: są rządzący i ci, którzy do sprawowania władzy aspirują.
Niezależnie od formalnie panującego ustroju politycznego, zamiana miejsc między grupami uplasowanymi wewnątrz klasy panującej, dokonać się może w zasadzie na jeden, jedyny sposób, to jest przy użyciu owej bezwładnej, większościowej masy społeczeństwa. To gdzieś pośród niej znajduje się dźwignia, której uruchomienie jest zdolne spowodować zamianę miejsc u steru państwa. Polityczny bój w tym ujęciu sprowadza się do walki o odnalezienie i dostęp do tej, na wpół mitycznej „wajchy”. Istnieje jeden wyjątek od tego powszechnie sprawdzalnego prawidła; jeśli zawiedzie aktywizacja mas, jedynym sposobem na przechwycenie rządów pozostaje ingerencja czynnika zewnętrznego: tak właśnie w Polsce władzę objęli komuniści, tak właśnie powstają grupy władzy w państwach półzależnych, dzisiaj w Gruzji, Osetii czy Iraku, wczoraj w powojennych Niemczech i Japonii.
Klasyczny model duopolu politycznego wydaje się szczególnie czytelny ostatnimi czasy; na swój sposób weryfikuje go również nasza rodzima rzeczywistość. To właśnie w Polsce od trzech lat formalne (partyjne) podziały coraz to widoczniej schodzą na plan dalszy oddając prymat logice okopów, lub lepiej - logice barykad. W takiej rzeczywistości pierwszorzędnym ogniwem organizacji działań politycznych są już nie owe fundamentalne dla praktyki demokratycznej partie polityczne lecz „polityczne obozy”. Militarna nomenklatura nie bierze się znikąd i ma swoje konsekwencje. Na wojnie obowiązują prawa specjalne, normy cywilne idą do kąta, stąd naturalna różnorodność w ramach obozów ustąpić musi nienaturalnej cnocie „jedności”. Jednolitość zaś osiągnąć można wyłącznie stosując najniższy z możliwych poziomów uwspólnienia. Z zasady osiąga się go komponując obraz wroga; inaczej mówiąc zaczynają nami rządzić te same schematy, które aktywne były w latach ’80-tych XX w.: jesteśmy MY i są ONI. Praktyczne ćwiczenia z ustroju, czyli kolejne akcje wyborcze pokażą, czy lepiszcze pod hasłem nawet z diabłem byle przeciwko NIM faktycznie jest na tyle silne, by z różnorodnych ogniw politycznej aktywności utworzyć zwarte grupy - z jednej, dzierżących władzę (spoiwo „oblężonej twierdzy”), z drugiej, łaknących władzy (spoiwo „obrony demokracji”). Zwycięska obaczy się ta grupa, która dokona pełniejszej integracji wewnętrznej.
Logicznym rozwinięciem orwellowskich tez będzie konstatacja, iż masy (do wyboru: obywatele, społeczeństwo, naród, wyborcy) posiadają znaczenie jako czynnik polityczny wyłącznie w stadium wyższego pobudzenia. Czyli bardzo rzadko i na bardzo krótko. Dopiero bowiem masy zaktywizowane są w stanie wypełnić funkcję dźwigni uruchamiającej trudną procedurę zamiany miejsc przy sterach państwa. Zupełnie drugorzędne jest, czy przyczyną aktywizacji będą regularne wybory czy uliczna rewolta.
Wszyscy to wiedzą, sprawa jest bowiem banalna, a mechanizm wielokrotnie przetestowany: grupa rządząca zawsze będzie zainteresowana wszystkim, co dezaktywuje masy, pretendenci do rządzenia będą zaś czynić wszystko, aby owe masy pobudzić. Pierwsi będą nawoływać do rozsądku i chwalić się sukcesami (szczególnie wyimaginowanymi), drudzy podkładać bomby albo krzyczeć o reaktywacji faszyzmu. Nic z tego nie musi mieć styku ze światem realnym, nie o przedstawienie faktów tutaj przecież chodzi. O przykłady ilustrujące ten rodzaj politycznego behawioryzmu jest bardzo łatwo: gen. Wojciech Jaruzelski, zanim dokonał zamachu stanu, apelował o „90 dni spokoju”, a do strajkujących wysyłał apele pełne nawoływań do „zachowania rozsądku” (czyli do potulności); kontestująca system „Solidarność” przeciwnie, nieustannie walczyła o społeczny ferment. W III RP nadaktywni fani piłkarskich klubów sportowych z tych samych powodów oceniani byli raz jako bandyci, kiedy indziej jako kręgi szczególnie uwrażliwione patriotycznie - punkt widzenia zawsze uzależniony był od tego, do której z grup klasy panującej należał oceniający.
Łatwo jest zobrazować zasadę czysto instrumentalnego traktowania czynników „pobudzenia” mas, oddając przy okazji prawdę o czysto instrumentalnym traktowaniu samych mas. Premier Donald Tusk w chwilach mocarnego trzymania steru władzy lubił mówić o sobie jako nadzorcy „ciepłej wody w kranie”. Tak ukojeni obywatele nie mogli przejawiać ochoty na aktywność polityczną. To właśnie pragnienie dezaktywacji mas sprawiło, że w kraju demokracji reprezentacyjnej, jej demokratycznie wybrani przedstawiciele: prezydent i premier (B. Komorowski, D. Tusk), wychodzili ze skóry, aby zniechęcić obywateli demokratycznego państwa do udziału w demokratycznej procedurze referendum (w sprawie odwołania prezydenta stolicy).
Płynne przejście od roli aktywizatora publiczności do roli jej dezaktywizatora w chwili przekroczenia granicy opozycja – władza, świetnie obrazuje dawno już zapomniana historia referendum w sprawie JOW. To (dziś) prawie niewyobrażalne, ale sunąca do władzy Platforma Obywatelska uczyniła wówczas z tej sprawy nieomal własny znak firmowy. Mocno nagłośniona kampania (2004 r.) okazała się sukcesem (wszyscy dowiedzieli się o JOW i wielu było „za”), jednak w chwili objęcia rządów odpowiedzialni decydenci odesłali pragnienia wyborców tam, gdzie ich miejsce, czyli w niebyt: 750 tys. obywatelskich podpisów trafiło (dosłownie) na makulaturę. Nie da się nawet twierdzić, że rzeczeni politycy zmienili front - znaczyłoby to, że kiedykolwiek traktowali JOW jako coś więcej niż tylko trik, czynnik pobudzający masy. Grupy konkurujące w obrębie klasy panującej nie walczą bowiem o władzę w interesie „mas”, a JOW-y nie należały do spraw, które mogłyby przynieść korzyść którejkolwiek ze zwalczających się grup. Jest to zresztą jedyny powód, dla którego nadal nie mamy w Polsce sensownego systemu wyborczego.
W warunkach demokracji parlamentarnej skuteczna aktywizacja mas ma miejsce wyłącznie w dniu wyborów. Nasz rodzimy ustrój posiada wiele mankamentów, ale podkreślałem i będę podkreślał jego zaletę zupełnie fundamentalną, tak fundamentalną, że aż oczywistą, i tak oczywistą, że aż umykającą zdecydowanej większości uczestników / komentatorów życia publicznego: wymiana grup rządzących odbywa się u nas bezkrwawo; dokonuje się przy urnach wyborczych, a nie na ulicach i barykadach. Proces cywilizowania struktur władzy ma, rzecz jasna, dłuższą historię, bo i komuniści od pewnego momentu przestali zabijać swoich politycznych przeciwników. Warto jednak przypomnieć jak wyglądała ostatnia z komunistycznych wymian elit: gen. Jaruzelski musiał uwięzić swojego poprzednika, wyrzucić go z partii, którą tamten rządził przez lat 10 oraz obłożyć infamią.
Przypomnienie smutnych czasów komuny nie jest tu bezzasadne. Wszelkie porównania na linii PRL – III RP zawsze były po prostu nieuczciwe, jeżeli nie uwzględniały kontekstu suwerenności państwowej. W okresie historycznie zamkniętym jej brak był tak daleko posunięty, że nie istniała możliwość wymiany personalnej na szczytach władzy bez – co najmniej – przyzwolenia Moskwy. Wolna Polska, chociaż powiązana coraz liczniejszymi i coraz bardziej krępującymi więzami z resztą świata, dokonywała jak dotąd owych wyborów bez oglądania się na czynniki zewnętrzne. Warto natomiast zwrócić uwagę, że najpóźniej od lata 2016 r. trwają zabiegi – czynione w sposób jawny, otwarty – uzależnienia samego sposobu sprawowania w Polsce władzy, ich formuły, a nawet realizowanych przez grupę rządzącą kierunków działania od czynników właśnie zewnętrznych. Ucieczka od samodzielności, szukanie zagranicznych arbitrów dla spraw krajowych, jest względnie nowym elementem polityki wewnętrznej, chociaż należy pamiętać, że nie stanowi ona wyłącznie nadwiślańskiej specyfiki.
Naiwna (?) wiara, że gdzieś w świecie istnieją superarbitrzy zdolni skutecznie rozstrzygać międzypartyjne de facto waśnie krajowe, jest objawem bezradności członków grupy opozycyjnej, ale może się również okazać czymś dużo groźniejszym, bo aż symptomem próby uruchomienia drugiej z możliwych dźwigni zmiany u sterów. Jeśli bowiem w wyścigu do tronu aktywizacja mas zawodzi, zawsze pozostaje droga ingerencji zewnętrznej.
Mariusz Korejwo
Dr historii, pracownik Archiwum Państwowego w Olsztynie
Skomentuj
Komentuj jako gość