Mimo upływu blisko 24 lat od odzyskania niepodległości nadal w naszym kraju stoją pomniki walki o „utrwalanie komunistycznej władzy”. Skrywają one prawdę o śmierci i prześladowaniach dziesiątek tysięcy polskich patriotów, walczących po wojnie o suwerenność swojej ojczyzny. Rodzi się pytanie: jak to możliwe, aby w niepodległej Polsce nadal honorowano pomniki morderców polskich patriotów?
Pomniki „utrwalania władzy ludowej” miały w czasach PRL upamiętniać walkę w obronie komunistycznej władzy. A tą w powojennej komunistycznej Polsce prowadziły Urzędy Bezpieczeństwa (UB), Milicja Obywatelska (MO), Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej (ORMO), Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego (KBW), Ludowe Wojsko Polskie (LWP) wspierane przez siły sowieckiej Armii Czerwonej i sowieckiego NKWD. Pomniki „utrwalania władzy ludowej” mają różne formy, od postumentów, obelisków, po tablice „miejsc pamięci”.
W czasach komunistycznej Polski rangę pomników „utrwalania władzy ludowej” nadawano również grobom funkcjonariuszy milicji i organów bezpieczeństwa, którzy zginęli w starciach z żołnierzami antykomunistycznego podziemia. Z pomnikowych inskrypcji możemy dowiedzieć się, że „utrwalacze władzy ludowej” zostali zamordowani przez „reakcyjne bandy” lub „faszystowskie podziemie”, zawsze walcząc „bohatersko” z przeważającymi siłami wroga. Komunistyczne władze nie szczędziły sił, środków ani pieniędzy na ich masowe wznoszenie w całym kraju.
Pomniki walki o „utrwalanie władzy ludowej” miały nie tylko ugruntować zakłamaną wersję nowej historii, naprędce tworzonej przez komunistów, ale miały być również ważnym elementem całego etosu komunistycznego „bojownika”, walczącego „z ogromnym poświęceniem” w obronie „ludowej” władzy. To między innymi dlatego zawsze składano pod nimi kwiaty w wypadające 22 lipca „Święto Odrodzenia Polski” , czy 1 maja w „Święto Pracy”, należące do głównego kanonu państwowych uroczystości w PRL.
Gdy odsłaniano pomniki walki o „utrwalanie władzy ludowej” miały miejsce prawdziwe „misteria” pamięci z udziałem władz partyjnych, milicji, bezpieki, wojska, sowieckich gości a także licznie spędzonych na tą okoliczność tłumów. Tak było do samego końca istnienia PRL. Ale po jego upadku pozostały nadal w naszym kraju. Są ich jeszcze w Polsce tysiące. Ile dokładnie? Tego dzisiaj nikt tak naprawdę nie wie.
Historycy IPN szacują, że w skali całego kraju może być ich nawet kilkanaście tysięcy. Są w dużych miastach, miasteczkach, wsiach a nawet na całkowitym pustkowiu, gdzie nie często można spotkać ludzi. Najwięcej jest ich jednak w tych regionach Polski, w których antykomunistyczne podziemie było szczególnie silne, albo utrzymywało się bardzo długo. Jest więc ich sporo na Lubelszczyźnie, Podlasiu, Białostoczyźnie, a także na Warmii i Mazurach. W każdym razie jedyną ich zachowaną dokumentacją są znajdujące się w archiwach IPN solidnie wykonane i sporych rozmiarów „albumy miejsc pamięci walk o utrwalanie władzy ludowej” lub w innej wersji „albumy walk z faszystowsko – reakcyjnymi bandami zbrojnymi”. Zawierają one zdjęcia i opisy wszystkich eksponatów. Albumy te są na swój sposób ewenementem. Żadne inne pomniki nie były bowiem tak dokumentowane.
Pomnikowe kłamstwo
W rzeczywistości pomniki „utrwalania władzy ludowej są jedynie częścią całego komunistycznego kłamstwa na temat powojennej Polski. Kryje się za nimi potężny ładunek zbrodni, krzywd i cierpienia, które spotkało tych, którzy pragnęli niepodległej Polski, a nie totalitarnej władzy jednej partii wspieranej „autorytetem” sowieckiej armii i sowieckiego NKWD. Powojenne antykomunistyczne podziemie w ich przekazie zostało zredukowane do „reakcyjno – faszystowskich band” a to właśnie ono prowadziło dramatyczną walkę o polską suwerenność, płacąc za nią ogromnymi ofiarami.
Najnowsze badania historyczne wskazują, że przez wszystkie organizacje i grupy zbrojne antykomunistycznego podziemia, jakie działały po roku 1944 przewinęło się od 120 do 180 tysięcy ludzi. Niemal połowa wywodziła się z Armii Krajowej (AK) by działać następnie w strukturach Delegatury Sił Zbrojnych (DSZ) , a następnie Zrzeszenia Wolność i Niezawisłość (WiN). Około 30 – 40 tysięcy żołnierzy antykomunistycznego podziemia związanych było z podziemiem narodowym – Narodowymi Silami Zbrojnymi (NSZ) i Narodowym Zjednoczeniem Wojskowym (NZW). Pozostali należeli do organizacji i grup o zasięgu lokalnym.
Według najnowszych szacunków w bezpośredniej walce z komunistyczna władzą poległo od 8 do 10 tysięcy żołnierzy podziemia, a około 21 tysięcy z nich zmarło w więzieniach i aresztach UB. Ale nie jest to liczba wszystkich ofiar „utrwalania” komunistycznej władzy w Polsce. Tych może być znacznie więcej. Wiele z nich nadal spoczywa w bezimiennych mogiłach, o których czasami nie mamy nawet żadnych informacji.
Według historyków IPN w Polsce wciąż znajduje się w bezimiennych mogiłach około 30-40 tysięcy ofiar komunistycznego reżimu. Są wśród nich także „Żołnierze Wyklęci”. Muszą oni wreszcie kiedyś zostać zidentyfikowani i godnie pochowani, jak prawdziwi bohaterowie polskiej walki o wolność. Jeśli tak się nie stanie ich miejsce nadal będą zajmowali „utrwalacze władzy ludowej”. Ci jeśli już, to powinni znaleźć się na „cmentarzach hańby” czasów polskiej walki o wolność. Realizacja tego zadania to obowiązek polskiego państwa, polskich instytucji a także nas wszystkich. Jeśli tak się nigdy nie stanie pamięć o bohaterach, zawsze będzie zasłaniana pamięcią zdrajców.
Trudny problem
Po roku 1989 zapomniano o „pomnikach hańby” i kłamstwie jakie one symbolizują. Ale nie chciano również pamiętać o „Żołnierzach Wyklętych” i innych ofiarach „utrwalania komunistycznego systemu” w naszym kraju. Przez wiele lat, żyliśmy w państwie, w którym przeszłość była traktowana jako zbędny balast, coś potencjalnie niebezpiecznego, co może rozsadzić fundamenty budowanego na nowo demokratycznego porządku. Obawiano się, że pokazywanie i nagłaśnianie prawdy na temat tego jak faktycznie było gdy tworzono komunistyczną Polskę pomoże odrodzić się polskiemu nacjonalizmowi i ksenofobii.
Owa reglamentacja i kontrola nad przeszłością stała się nawet czymś nawet w rodzaju racji stanu III RP. Swoistym warunkiem utrzymania jej wewnętrznego ładu i spokoju. Polskie społeczeństwo trzymane było z dala od prawdziwej historii swojego kraju. Chciano nawet, aby jak najszybciej stało się ono na wzór zachodni społeczeństwem „otwartym” i w pełni „europejskim”. Z takim sposobem myślenia utożsamiała się znaczna część polskiej elity politycznej i intelektualnej dla której zajmowanie się prawdą o przeszłości było czymś bardzo anachronicznym, czemu nie warto i nie należy poświęcać zbyt wiele czasu i energii.
W ten właśnie sposób „Żołnierze Wyklęci” dalej byli „Wyklętymi” a pomniki ich morderców mogły dalej stać spokojnie nie niepokojone przez prawdę i nikogo. Jednak w końcu lat 90-tych powoli zaczęło się to zmieniać. Rodziły się pierwsze inicjatywy upamiętniania żołnierzy antykomunistycznego podziemia. Wznoszono pomniki, tablice, upamiętniające ich bohaterska walkę. Ale często w wielu miejscach było tak, że pamięć o „Wyklętych” brutalnie zderzała się z pamięcią o ich mordercach – „utrwalaczach władzy ludowej”, których pomniki nadal stały. I wtedy właśnie pojawiał się zasadniczy problem: jak to rozwiązać?
To jednak szybko okazywało się bardzo trudne. W wielu wypadkach potrzebna była decyzja lokalnych samorządów, która mogłaby stanowić podstawę prawną do usunięcia pomników „utrwalani władzy ludowej”. A nawet jeśli już taka decyzja była, szybko pojawiał się inny problem: jej wykonania w praktyce.
Przedstawiciele środowisk postkomunistycznych, które zawsze po roku 1989 miały silne wpływy w lokalnych władzach samorządowych bardzo często nie stosowali się do decyzji radnych o usunięcia istniejącego pomnika „utrwalaczy władzy ludowej”. W ten właśnie sposób usiłowano blokować walkę z nimi. Ale lokalni postkomuniści nie tylko blokowali ich usuwanie. Czasami było nawet tak, że dokonywali ich renowacji i to za publiczne pieniądze. W takich sytuacjach wszyscy płaciliśmy za swoistą „renowację kłamstwa”.
A to Polska właśnie
Tak było m.in. w niewielkim Zabłociu koło Kodnia na Podlasiu w którym były trzy pomniki: dwa żołnierzy Armii Czerwonej usytuowane obok siebie i trzeci w sąsiedztwie miejscowej świetlicy z tablicą zawierającą inskrypcję: „Funkcjonariuszom MO i SB poległym w walce o utrwalanie władzy ludowej”. W lecie 2012r. decyzja władz gminy Kodeń, do której Zabłocie należy, ten ostatni został odnowiony, gdyż jak uznano został poważnie zruszony zębem czasu. Ale kodeńskie władze zanim dokonały restauracji pomnika „utrwalaczy ludowej władzy” miały już bogate doświadczenia w restaurowaniu miejscowych pomników wspierających ich w tym „utrwalaniu” krasnoarmiejców.
Prawdziwą batalię wokół pomnika „utrwalaczy władzy ludowej” stoczono w Rykach na Lubelszczyźnie. W 2007r. Rada Miejska w Rykach podjęła decyzję o likwidacji wybudowanego w czasach PRL pomnika na cześć funkcjonariuszy MO, UB oraz żołnierza Armii Czerwonej, którzy zginęli w czasach „utrwalania władzy ludowej”. W rzeczywistości zostali oni zlikwidowani przez oddziały zgrupowania partyzanckiego WiN pod dowództwem mjr Mariana Bernaciaka „Orlika” za zdradę Polski. Ale fakt, że Rada Miejska podjęła stosowną uchwałę w sprawie tego pomnika, nie oznaczał, że została ona automatycznie wykonana. Trzeba było aż sześciu lat na zrealizowanie decyzji o rozbiórce pomnika. Burmistrz Ryk, na którym spoczywało wykonanie uchwały o rozebraniu pomnika, argumentował swoją bierność w tej sprawie tym, że nie ma zgody wojewódzkiego konserwatora zabytków, a potem tym, że w mieście są ważniejsze sprawy niż usuwanie pomników. W sprawie wykonania uchwały zwrócił się do burmistrza Ryk specjalnym listem wicewojewoda Lubelski Jarosław Zdrojkowski. Jednak i to nie skutkowało. Narastająca presja lokalnych środowisk kombatanckich na sprawę rozbiórki pomnika spowodowała, że wreszcie po sześciu latach - w kwietniu 2012r. został on ostatecznie zdemontowany.
Ze sporymi trudnościami spotkali się inicjatorzy rozbiórki pomnika „utrwalaczy władzy ludowej” w Koszalinie. Wzniesiony w 1985r. z inicjatywy szefa Wojewódzkiego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Koszalinie pomnik ku czci „Poległych w obronie władzy ludowej na Pomorzu Środkowym w latach 1945-1952” był jednym z większych tego typu przedsięwzięć w czasach ekipy generała Wojciecha Jaruzelskiego. Gdy w końcu jednak udało się go rozebrać, zdarzyła się sytuacja niecodzienna. Artysta – rzeźbiarz, który był autorem pomnika, postanowił dokonać pomnikowego recyclingu i wykorzystał jego elementy do zbudowania nowego – pomnika, już bardziej idącego z duchem wolnej Polski – tzw. „Martyrologium Katyńskiego” – pamiątkowej tablicy na ścianie koszalińskiego kościoła św. Ducha.
Czasami sprawa usunięcia pomnika upamiętniającego walkę o „utrwalanie władzy ludowej” wywołuje wyjątkowo silne napięcia. Dzieje się tak wówczas, gdy jego autorem był znany i ceniony artysta. Tak właśnie było w przypadku słynnych „Organów” zmarłego przed kilkunastu laty Władysława Hasiora. Wzniesiony w 1966r. na przełączy Snozka przy drodze z Nowego Sącza do Nowego Targu pomnik został opatrzony napisem „Wiernym synom ojczyzny, poległym na Podhalu w walce o utrwalenie władzy ludowej – Społeczeństwo Ziemi Krakowskiej w 1000-lecie państwa polskiego”.
Przeciwnicy rozbiórki pomnika, podnosili, że mimo wszystko jest to wybitne dzieło bardzo znanego artysty i należy je pozostawić. W końcu sam artysta zapewne „dręczony wyrzutami” zwrócił się do władz gminy Czorsztyn, na terenie której stoi pomnik z prośbą o jego przemianowanie. Jednak jego prośba pozostała bez odpowiedzi. Pomnik stoi nadal a jego żywot co jakiś czas wzbogacają napisy w rodzaju „Pomnik zniewolenia narodu polskiego” albo „Pamięci morderców”.
Przedstawiciele lokalnych władz bardzo często argumentują, że ich „marne budżety” nie pozwalają, aby wydać spore pieniądze na usunięcie często potężnych żelbetonowych konstrukcji, jakie były wykonywane, wtedy, gdy takie pomniki stawiano. Zapominają jednak, że do prawdy nie można podchodzić w kategoriach ekonomicznych, zwłaszcza takiej jak pomniki walki o „utrwalanie władzy ludowej”. Za nią bowiem kryją się losy kilkudziesięciu tysięcy polskich ofiar, które oddały życie walcząc o polska suwerenność. Ale mimo takiej argumentacji, zwolennicy prawdy zawsze potrafią znaleźć jakieś wyjście aby pozbyć się pomnikowego kłamstwa o „utrwalaniu władzy ludowej”.
Tak właśnie stało się w Białymstoku, gdzie w położonym w centrum miasta Parku Centralnym komunistyczne władze wzniosły kiedyś pomnik „W hołdzie bohaterom Ziemi Białostockiej poległym w walce o Polskę Ludową”. Członkowie związków kombatanckich z Białegostoku (Związek Więźniów Politycznych Okresu Stalinowskiego, Klub Wiezionych i Represjonowanych) powzięli w 2010r. pomysł aby go poświęcić i nałożyć Orłu koronę, a na filarach pomnika umieścić napisy ”Bóg, Honor, Ojczyzna”. Pomysł zyskał akceptacje wielu białostockich środowisk. Jednak stanowczo sprzeciwił mu się wiceprezydent miasta Aleksander Sosna, który odmówił zgody na realizację tego pomysłu podnosząc, że pomnik dobrze „wyraża ducha tamtej epoki”. W końcu inicjatorzy rekonstrukcji pomnika postanowili wziąć sprawę w swoje ręce i własnym sumptem nałożyli Orłu koronę oraz umieścili na filarach monumentu napisy; „Bóg, Honor, Ojczyzna” nie zważając na administracyjne konsekwencje takiego działania. Swoistego kolorytu całej sprawie dodaje to, że wspomniany wiceprezydent Sosna - obrońca pomników „utrwalaczy władzy ludowej” został społecznym doradcą Prezydenta RP Bronisława Komorowskiego ds. do spraw społeczności prawosławnej i mniejszości białoruskiej w Polsce.
Jak pokonać pomniki hańby
Najszybciej i najskuteczniej udało by się rozwiązać problem za pomocą specjalnej ustawy, która obligowałaby do likwidacji pomników „utrwalania władzy ludowej”. Tego jednak przez 24 lata wolnej Polski nie zrobiono. Obserwując losy ostatnich sejmowych uchwał w ważnych sprawach historycznych nie wydaje się również, aby inicjatywę takiej ustawy można byłoby dzisiaj w Sejmie szybko przeforsować. Nie znaczy to jednak, że kiedyś nie uda się tego zrobić. Na pewno lokalne władze nie palą się do demontowania, pomników walki o „utrwalanie władzy ludowej”, tłumacząc swoją bierność w tym zakresie na różne sposoby i w zależności od sytuacji.
Obywatelskie próby ich rozbiórki zapewne wcześniej czy później swój finał znajdą w sądach, który z dużym prawdopodobieństwem uzna, że w świetle prawa są one „pomnikami pamięci” i z tej racji przysługuje im ochrona prawna. Jednak aby kiedyś wreszcie problem tych prawdziwych pomników hańby mógł zostać definitywnie rozwiązany ważne są wszelkie inicjatywy społeczne zmierzające do zmiany tego stanu rzeczy. To one mogą zmienić społeczny grunt do zasadniczej debaty na ten temat. Dopiero wtedy możliwe będzie zaprojektowanie specjalnej ustawy, która kompleksowo rozwiąże cały problem.
Z tej perspektywy niesłychanie cenną inicjatywą była akcja zorganizowana w 2012r. przez Stowarzyszenie KoLiber. Młodzi prawicowcy z tego stowarzyszenia chcąc wywrzeć społeczną presję na posłów i samorządowców i nakłonić ich do usunięcia komunistycznych pomników hańby z polskich miast i wsi zorganizowali akcję "Goń z pomnika bolszewika". W komitecie honorowym akcji znaleźli się m.in. m.in. historycy Leszek Żebrowski i Jan Żaryn, socjolog Barbara Fedyszak-Radziejowska, kompozytor Przemysław Gintrowski, ks. Tadeusz Isakowicz - Zaleski, Bogusław Nizieński oraz Zofia i Zbigniew Romaszewscy. W ramach akcji przeprowadzono m.in. zbiórkę podpisów pod petycją w tej sprawie oraz liczne happeningi. Inicjatorzy akcji zapowiedzieli również, że zwrócą się do parlamentarzystów o przygotowanie ustawy, która doprowadzi do usunięcia „symboli zbrodni z polskich ulic". Tak czy inaczej, problem pomników hańby musi zostać rozwiązany. Z jednego tylko powodu. W imię historycznej prawdy!
Artyści w służbie komunizmu
Gdy w powojennej Polsce komunistyczna władza prowadziła bezpardonowa wojnę z podziemiem, a potem robiła wszystko aby utrwalić system, z pomocą przyszli jej artyści. Malarstwo, rzeźba a zwłaszcza plakat stały się propagandową bronią w walce o nową komunistyczną Polskę. Lata 1944-1956 to na pewno ciemna karta w życiorysach wielu wybitnych polskich artystów. Ci jednak woleli zapomnieć swój aktywny udział w budowie komunistycznej Polski.
Był koniec września 1944r., gdy Włodzimierz Zakrzewski rozpoczął pracę nad swoim pierwszym plakatem wykonanym w Pracowni Plakatów Propagandowych Głównego Zarządu Polityczno – Wychowawczego, jaka mieściła się wówczas w Lublinie. Plakat zatytułował „Olbrzym i karzełek. Oto jak przywódcy AK pomagają bić Prusaka!”. Plakat miał przedstawiał żołnierza, który zamierza rozbić kolbą swojego karabinu ośmiornicę, symbolizującą faszyzm, ale od tego zamiaru odciąga go mały umundurowany człowieczek z opaska na ramieniu „Armia Krajowa”. Przekaz plakatu był bardzo jasny: to AK odciąga żołnierzy polskiej armii od walki z Niemcami, niczym ich sojusznik. Plakat wykonany został metodą szablonową i ukazał się w bardzo krótkiej serii, zaledwie 43 sztuk. Był jednym z pierwszych jakie wykonano na potrzeby prowadzonej przez komunistów walki propagandowej. Ale nie był on najważniejszym plakatem propagandowym, jaki przygotował Włodzimierz Zakrzewski. Znacznie bardziej znany i głośny okazał się jego plakat „Olbrzym i zapluty karzeł reakcji”. Powstał najprawdopodobniej w drugiej połowie kwietnia 1945r., a więc jeszcze przed zakończeniem wojny z Niemcami. Na plakacie tym Zakrzewski przedstawił żołnierza Wojska Polskiego, idącego w pozycji „do ataku” z prawej strony w lewą., czyli ze Wschodu na Zachód.. Jest on ubrany w mundur polowy i rogatywkę polową, typowe dla żołnierza I i II Armii Wojska Polskiego. W rękach trzyma karabin. Po jego prawej stronie znajduje się niewielka postać ubrana na czarno z zawieszona na piersi tabliczką „AK”. Postać macha rękami i pluje. U dołu znajduje się napis i zarazem tytuł: „Olbrzym i zapluty karzeł reakcji”.
Postacią pierwszoplanową plakatu jest „olbrzym”, „karzeł” jest zdecydowanie drugoplanowy. Jednak to „karzeł” wyrasta na postać pierwszoplanową. Nie chodzi zatem o motywację do walki z Niemcami i deprecjonowanie Armii Krajowej, ale niemal wyłącznie o to ostatnie. Taka metoda budowania narracji była typową dla sowieckich artystów „trudniących” się sztuką propagandową. Nic zresztą dziwnego. Urodzony w 1916r. Włodzimierz Zakrzewski, który podstawy swojego zawodu zdobył przed wojną w Szkole Sztuk Zdobniczych i Malarstwa w Warszawie, wojnę spędził w Związku Sowieckim, gdzie tworzył projekty plakatów i malował obrazy o tematyce czysto propagandowej. Po powrocie do kraju w latach 1944-1948 pełnił funkcję kierownika Pracowni Plakatu Frontowego Ludowego Wojska Polskiego. Potem był profesorem warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych (ASP). Po roku 1956 porzucił plakat i całkowicie poświęcił się malarstwu. Po roku 1956 jego twórczość nawiązywała do postimpresjonizmu. Wiele lat później, już jako profesor ASP i twórca o ugruntowanej renomie wśród polskich artystów, wstydził się swej powojennej antypolskiej twórczości. Jego sztandarowe dzieło zostało przypomniane na początku lat osiemdziesiątych, gdy paryskie wydawnictwo „Editions Spotkania” opublikowało książkę „Zapluty karzeł reakcji. Wspomnienia AK-owca z więzień PRL” autorstwa byłego żołnierza AK i były stalinowskiego więźnia Piotra Woźniaka. W formie miniaturowej książkę przedrukowano również w kraju. W tzw. drugim obiegu. Okładkę wspomnianej ksiązki zdobiło właśnie zdjęcie słynnego plakatu Włodzimierza Zakrzewskiego.
Kuźnia stalinowskiej propagandy
Pracownia Plakatów Propagandowych Głównego Zarządu Polityczno – Wychowawczego powstała w sierpniu 1944r. w Lublinie. Jej zorganizowaniem zajmował się znany przedwojenny rysownik i karykaturzysta ppor. Karol Baraniecki, któremu pomagał Stanisław Lach. W takim dwuosobowym składzie pracowania rozpoczęła produkcję pierwszych plakatów propagandowych na potrzeby PKWN i wojska. Na przełomie sierpnia i września 1944r. w pracowni pojawił się kolejny twórca, który zdecydował się oddać swój artystyczne umiejętności na potrzeby komunistycznej władzy. Był nim wspomniany Włodzimierz Zakrzewski. Pierwsze plakaty jakie powstały w pracowni były wykonywane technika szablonową, a ich głównym zadaniem było nakłanianie do walki z hitlerowskim najeźdźcą. Wzorowano się na plakatach agitacyjnych z okresu bolszewickiej rewolucji październikowej, które tworzone były przez sowiecką agencję „Okna ROSTA”, w której to pracował m.in. słynny sowiecki poeta Włodzimierz Majakowski. Z chwilą przybycia do pracowni Zakrzewskiego pracownia została rozbudowana. Zakrzewski zatrudnił w niej dziesięciu żołnierzy i nauczył ich podstaw tworzenia plakatu propagandowego.
25 stycznia 1945r. pracownia została przeniesiona do zajętej przez Sowietów Łodzi. Polityczny nadzór nad działalnością pracowni sprawował ppłk. Mieczysław Wągrowski – szef Oddziału Propagandy Głównego Zarządu Polityczno – Wychowawczego Wojska Polskiego. W Łodzi zaczął się kolejny etap rozwoju pracowni. Zaczęli się bowiem do niej zgłaszać ludzie kolejni „zawodowi” artyści. Byli wśród nich m.in. Jan Kulikowski i Mieczysław Tomkiewicz. Potem dołączyli do nich także Antoni Biłas, Jerzy Cieślak, Tadeusz Trepkowski, Ryszard Kozakiewicz, Łukasz Niewisiewicz, Ryszard Kulm, Wiesław Lange, Adolf Bobrowski, Ignacy Witz, Paweł Grzankowski i Edyta Nacht.
Wiosną 1945r. w tematyce przygotowanych w pracowni plakatów zaczęła dominować walka z podziemiem. Plakat Zakrzewskiego „Olbrzym i zapluty karzeł reakcji” był właśnie wyrazem tych tendencji. W pracowni przygotowano także dziesiątki innych projektów plakatów, afiszy i druków propagandowych nawołujących do zwalczania antykomunistycznego podziemia. Charakteryzowały się one ogromna siła wyrazu i niezwykle silnym oddziaływaniem emocjonalnym. O głębokim osobistym zaangażowaniu artystów pracowni w walkę z powojennym antykomunistycznym podziemiem może świadczyć m.in. to, że na Tadeusza Trepkowskiego, zapewne w reakcji na jego plakat zatytułowany „Zgnieciemy szkodników” podziemie wydało wyrok śmierci.
Zanurzeni w socrealizmie
Gdy wiosna 1947r. antykomunistyczne podziemie przestało już istnieć w formie zorganizowanej walka z nim stopniowo przestała być naczelnym tematem propagandowej sztuki. Teraz miała ona przybliżać idee socjalizmu w formie dostępnej wszystkim ludziom. Tematyka prac propagandowych stała się znacznie bardziej różnorodna. Ukazywały one m.in. pracę fizyczną, sceny z rewolucji proletariackiej, Armie Czerwoną, pokazywały realizacje wielkich przedsięwzięć budowlanych, przywódców partii, robotników i chłopów. Bardzo często portretowano przodowników pracy. Treść dzieł propagandowych miała być teraz znacznie bardziej optymistyczna i zarazem znacznie bardziej dydaktyczna, i miała lepiej przybliżyć idee „socjalizmu”. Z założenia dzieła miały odzwierciedlać rzeczywistość, bez ujawniania indywidualnych cech jego autora. Dzięki tym cechom nowa sztuka miała być „ponadczasowa”, pokazywać ludzi pięknych i szczęśliwych, a świat wokół nich miał wyglądać na prawie idealny, bez wojen, konfliktów i niepokoju. I bez znaczenia było to że w aresztach UB i więzieniach ginęły tysiące polskich patriotów, a społeczeństwo coraz bardziej pogrążało się w poczuciu strachu przed represjami komunistycznej władzy.
Obfitość takiej twórczości była wówczas naprawdę ogromna. Niektóre z nich zyskały renomę kultowych dzieł polskiego socrealizmu. Tak było m.in. w przypadku słynnego obrazu Aleksandra Kobzdeja „Podaj cegłę”, który został nagrodzony w 1950r. na I Ogólnopolskiej Wystawie Plastyki w Muzeum Narodowym w Warszawie. Tak było również w przypadku plakatu Tadeusza Gronowskiego- znanego polskiego grafika, malarza i architekta, który przed wojna projektował m.in. reklamy i znaki towarowe takich firm jak Wedel, Orbis, czy Polskich Linii Lotniczych LOT. Jego plakat „Szybko odstawiamy zboże państwu” przedstawiający rozradowanych chłopców i dziewczęta ze szturmówkami i plakatem Boleslawa Bieruta pędzących do skupu, aby jak najszybciej „dary ziemi” oddać „umiłowanej władzy” stał się prawdziwym klasykiem propagandowej sztuki czasów socrealizmu.
Tak było również z plakatem wykonanym w 1953r. przez Lucjana Jagodzińskiego i zatytułowanym : "Sojusz robotniczo-chłopski źródłem siły Polski Ludowej. Z pracy naszych rąk rośnie i potężnieje ojczyzna". Jagodziński był już przed wojną znana postacią w polskim świecie artystycznym. Pracował w warszawskiej ASP, malował portrety, akty, ilustracje, znaczki, afisze i plakaty. Jednak po wojnie nie zawahał się oddać swojego talentu na usługi komunistów. Ale tak było również w przypadku Juliusza Krajewskiego autora plakatów „Towarzysz Bierut wśród robotników” czy „Podziękowania traktorzyście”.
Krajewski wraz ze swoją małżonka Heleną Malarewicz – Krajewską należeli do prawdziwej czołówki polskich twórców prawdziwie oddanych budowie „socjalizmu”. W przypadku Krajewskiego godnym podkreślenia jest to, ze po roku 1944 był on przez wiele lat wiceprezesem a następnie prezesem Związku Polskich Artystów Plastyków i to on narzucał ton socjalistycznego realizmu, wszędzie tam gdzie się to dało. Tak było również z dziesiątkami innych polskich artystów, którzy po roku 1944 oddając się do dyspozycji komunistycznej władzy zwalczali podziemie, szukali wszelkiej maści „wrogów” i „szkodników” oraz wychwalali w swoich dziełach wszelkie przymioty „chłopsko – robotniczej Polski”.
Wybrali milczenie
Gdy skończył się polski stalinizm wielu artystów, jeszcze do niedawna mocno zanurzonych w socrealizmie szybko się przebranżowiło, zmieniając zarówno formę jak i język artystycznego przekazu. Włodzimierz Zakrzewski – twórca kultowego plakatu „Olbrzym i zapluty karzeł reakcji” stał się postimpresjonistą. Malował pejzaże i weduty odwiedzanych we Włoszech i Francji miast. Cieszył się nadal uznaniem komunistycznych władz i wieloma przyjaźniami ludzi „ze środowiska”. Zmarł w 1992r. w Warszawie jako szanowany twórca. Zakrzewski nie chciał pamiętać o swojej haniebnej twórczości z czasów walki z reakcyjno – faszystowskim podziemiem i budowania „socjalizmu”. Nie czuł winy, ani potrzeby skruchy. Dzisiaj jego rodzina kontynuuje artystyczne tradycje. Jego syn Włodzimierz Jan Zakrzewski jest szanowanym artystą, którego prace eksponowane są w galeriach Europy i Stanów Zjednoczonych. Zapewne i on nie chce pamiętać o tym co robił jego ojciec, gdy tysiące żołnierzy antykomunistycznego podziemia ginęło w lasach prowadząc beznadziejną walkę o wolną Polskę lub zostało zamęczonych w katowniach UB.
Ale podobnie było z wieloma innym twórcami propagandowych obrazów, rzeźb i plakatów. Tworzyli dalej, ale nieco inaczej. W przypadku wielu autorów kultowych plakatów polskiego socrealizmu, wielu z nich stało się współtwórcami tzw. polskiej szkoły plakatu, która dzisiaj cieszy się renomą na całym świecie. Modelowym wręcz przykładem takiej drogi jest Wojciech Fangor – w latach pięćdziesiątych autor sztandarowych obrazów „Matka Koreanka” i „Lenin w Poroninie”. Po roku 1956 Fangor był jednym ze współtwórców polskiej szkoły plakatu. Potem wyjechał do USA, gdzie tworzył i wykładał na wielu uczelniach artystycznych. Był już wtedy twórcą światowej klasy, mającym m.in. na koncie indywidualna wystawę w w nowojorskim Muzeum Gugenheima. Do Polski wrócił w 1999r. i wtedy posypał się na niego prawdziwy „grad” orderów i wielki splendor bohatera narodowego „na odcinku” sztuki. W 2008 roku, Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego Bogdan Zdrojewski odznaczył go Złotym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”, który to medal nadaje się od 1991r. osobom wybitnie zasłużonym na polu ochrony kultury i dziedzictwa narodowego. W 2009 roku samorząd Województwa Mazowieckiego uhonorował Wojciecha Fangora Nagrodą im Cypriana Kamila Norwida, której celem jest promocja wybitnych artystów tworzących na Mazowszu. A jak wiadomo Wojciech Fangor mieszka w Błędowie ma Mazowszu! Natomiast w styczniu 2011r. Prezydent RP Bronisław Komorowski odznaczył Wojciecha Fangora Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski, który jest drugim (po Orderze Orła Białego) co do ważności polskim odznaczeniem państwowym. Fangor stał się również jednym bohaterów zrealizowanego w latach 2008-2009 cyklu dokumentalnego Polnische Plakat Kunst, którego autorem był Robert Laus. Jeden z odcinków tego cyklu dotyczył twórczości Fangora. Szkoda tylko, że skupiono się w nim prawie wyłącznie na jego „ojcostwie” polskiej szkoły plakatu, pomijając jego propagandowe dokonania z czasów walki z antykomunistycznym podziemiem. I tym razem przemilczenie zabiło prawdę! Ale było to już w wolnej i demokratycznej Polsce, a nie w czasach komunistycznego PRL.
dr Leszek Pietrzak - historyk, publicysta, autor raportów BBN dla Śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego
Teksty ukazały się na łamach magazynu historycznego "Zakazana Historia".
(opublikowała na portalu K.Kościańska)
Skomentuj
Komentuj jako gość